37. Maraton Warszawski – czyli jak nie biegać maratonów

37. Maraton Warszawski – czyli jak nie biegać maratonów

Cudowny półmaraton, dobry nastrój i bum. Z maratonem nie ma żartów. Nie można sobie pozwolić na błędy, a ja popełniłem ich całe mnóstwo.

Był piękny letni dzień. Kwiatki nie przejmowały się oziębieniem klimatu, ludzie podobnie, ponieważ pojawili się gromadnie by kibicować przebiegającym zawodnikom… chwila, zaraz,… zacznijmy od początku.

Przygotowania (pod względem biegania) przeszły bez specjalnych problemów. Tu bolało, tam bolało, czyli proza życia. Bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę z własnych słabości. Nawet na treningach dawały mi się one we znaki. Podobno maraton jest takim biegiem, który pokazuje nam mocno i wyraźnie nasze błędy i braki. U mnie ich lista jest całkiem pokaźna:

– zupełny brak ćwiczeń stabilizacyjnych – czułem to nawet na szybszych treningach, szczególnie w ostatnich tygodniach. Każde mocniejsze bieganie lub zawody powodowały bóle w dolnej partii pleców. Często gęsto przez to psuła się sylwetka biegowa, a kto wie ile oprócz tego straciłem mocy nie potrafiąc w pełni wykorzystać siły własnego ciała na rowerze.

– alkohol w tygodniu startowym – to jest w ogóle ciekawostka. Ja właściwie w ogóle nie pije. Tydzień przed startem wyjechałem jednak do Łodzi i… wtorek, środa, czwartek… po 3 piwka na wieczór. Dla mojej głowy to było w sam raz żeby rano mieć lekki szum. Tak, wiem, to było bardzo mądre.

– mecz(e) piłki nożnej w tygodniu startowym – była trawa, był czas wolny, była piłka i dobra pogoda. Byli też przede wszystkim fajni ludzie do gry. No to jechana. Trochę sprintów, trochę wysiłku, trochę obkopanych piszczeli. Nie wiem czy to miało jakiś wpływ ale zamiast taperingu (biegałem nawet mniej niż było w planie) pośmigałem trochę za futbolówką. Nie było tego wiele ale przygotowania do maratonu pewnie mnie trochę zmęczyły i nawet taka pierdoła mogła mieć wpływ na niepełny wypoczynek przed zawodami.

– kolejne 50 błędów to 50 spojrzeń na zegarek na pierwszych 20 kilometrach samego maratonu. Od samego początku wiedziałem że tętno jest co najmniej o 5 oczek za wysoko, a pewnie nawet o 10. Biegło mi się jednak fajnie, równo i myślałem że to wytrzymam. Czułem że powoli się męczę i to już na pierwszej dyszce. Takie samopoczucie to alarm i bicie w dzwony, a ja dalej brnąłem jak ten muł. Jak to napisał trener o moim wyniku „3:35:44 chociaż apetyt był lepszy, ale kto nie ryzykuje, ten…”. Fakt, że czasami ryzykuje i się to opłaci jednak nie wiem czy w tym przypadku było to podjęcie ryzyka czy istne szaleństwo. ;) Aczkolwiek tak jak pisałem, czułem się mocny. (więcej…)