Dużo dobrego humoru, jeszcze więcej potu i treningu psychiki, a na końcu nowa życiówka i zadowolenie z siebie… plus ból czworogłowych ud na kolejnych kilka dni.
Sportowy weekend rozpoczął się w sobotę o 7 rano gdy w czwórkę zebraliśmy się na peronie w Gdyni. Pendolinowóz przewiózł nas sprawnie do Mordoru, w którym miał się rozegrać cały dramat… tzn. zawody. ;) Najpierw trochę śmiechu z turystów a’la „Japan style”, później spacer, metro, spacer i byliśmy na Stadionie Narodowym. Rundka po Expo poskutkowała małymi zakupami oraz odbiorem pakietów startowych.
Resztę dnia spędziłem siedząc przy stole i planując jak przejąć kontrolę nad światem, tzn. Michał z bloga JakOszczedzacPieniadze.pl mi głównie opowiadał o swoich planach. Wiecie, jak w bajce „Pinky i Mózg”. Niestety to ja jestem Pinky. :P Dla czytelników bloga Michała przemycę informację: będzie się działo ojjj będzie spektakularnie! :D Trochę podjadłem i znowu przybiłem piątkę z metrem i warszawskimi autobusami (na szczęście rękę mam wciąż całą).

Foto z Racebookiem – klasyk ;)
Tym razem celem podróży była familia, która drugi rok z rzędu użyczyła mi strawy i schronu. :) Z tego miejsca bardzo dziękuję. :-) Chwilę pogadaliśmy i zaraz trzeba było iść w kimę, bo rano… rano jakoś wszystko powoli szło. Kuzyn z szyderczym uśmiechem zaproponował jajówę, a ja przyjąłem wyzwanie. Zauważyłem, że im mniej spinam się z tym co zjem na śniadanie (oczywiście bez szaleństw), tym lepiej później mi się biegnie. Śniadanie, nospa, gacie na tyłek i wio. Do miasteczka zawodów trafiliśmy dopiero 30 minut przed startem. Na rozgrzewkę przebiegłem je wzdłuż i wszerz poszukując najkrótszej kolejki do toi-toia. W strefie startowej ustawiłem się zatem z wielką ulgą ;) i byłem całkiem fajnie rozgrzany. Przybiłem parę piątek i zagaiłem do pacemakera na… 1:35. :) Miał startować „wolno” w tempie 4:40′ i po paru kilometrach zacząć przyspieszać. Super. Chciałem się z nim trzymać te pierwsze kilometry i później pozwolić mu się oddalić.
Ruszyliśmy i wpasowałem się w tempo 4:40′. Było trochę skakania na prawo i lewo, kawałkami biegłem poza trasą, gdzieś z boku na chodniku, bo nie było innej opcji by utrzymać się w tempie. Gdy chorągiewka 1:35 zaczęła się oddalać lekko podkręciłem tempo. :P Kolejne kilometry wychodziły w 4:30′-4:35′ i czułem się świetnie. Widziałem po tętnie, że mocno jadę ale samopoczucie było bardzo spoko, więc nie zwalniałem. Co prawda Pacemaker zaczął się oddalać ale przyjąłem to bardziej z ulgą, że nie zabijam się by go gonić tylko „spokojnie” nabijam kolejne kilometry.
Wszystko szło OK do okolic 14-ego kilometra. Złapałem garba. Zacząłem się martwić kwietniowym maratonem, heh. Skoro na połówce po 15 km nie mogę utrzymać pozycji, to co to będzie na 35-tym kilometrze maratonu? :/ Plus takich rozmyślań był taki, że miałem czym zająć głowę, bo czacha pracowała na 100%. Widziałem i czułem każdy popełniany przeze mnie błąd. Najbardziej dawało się we znaki ciężkie wyrzucanie przed siebie nóg. Wystarczy że mnie lekko zgięło w biodrach i już bieg nie był taki ekonomiczny. Także oprócz ogólnego ujechania, musiałem mocniej pracować kopytami by utrzymać tempo. Od tego momentu bieg wyglądał tak, że wybierałem sobie jakieś „plecy” ;-))) których starałem się trzymać. W sumie przy biegu <1:40 „pleców” nie było zbyt dużo do wyboru ale jak już były to JAKIE! :P
Podczas biegu korzystałem z każdego bufetu i w tym temacie nastąpił dla mnie mega progres. Piłem na pełnej szybkości, bez krztuszenia się. Mega się tym jarałem. :) Chyba na 15-tym kilometrze przeszedłem na 5 sekund w marsz by się spokojnie napić, bo już tak pięknie nie było i trochę mi łapa latała. Bufet był super wymówką, by się zatrzymać dlatego po paru sekundach zacząłem z powrotem biec dalej pijąc. Nie mogłem zwalniać, jeszcze nie było linii mety… No to biegłem, ale mimo że do mety zostało już tylko 5 kilometrów miałem serdecznie dość. Powoli zacząłem odpuszczać ale zaraz potem wracałem do „swojego” tempa.
15 i 16 kilometr wyszły już w 4:50′. Dla mnie to było nadal satysfakcjonujące tempo, bo przed zawodami celowałem w średnią 4:45′, a miałem sporo sekund zarobionych przez parenaście wcześniejszych kilometrów. Sylwetka jednak zginała się coraz bardziej i bieg stawał się mocno problematyczny. Faceci nie płaczą!… no chyba że w stanie mocno słabym zobaczą przed sobą podbieg. Odpuściłem. Zbliżyłem się do gościa, który wyglądał co najmniej tak źle jak ja, a dodatkowo, z boku klął na niego jego zając. Uśmiech powrócił na moją twarz. :) Zgięty biegłem powolutku pod górkę, żeby czasem nie dokonać samodestrukcji. 5:08, potem 5:01, nogi nie były już moje. Gdzieś tam w oddali podobno była meta ale nie byłem pewien czy dotrę do niej za 5, 6 czy 10 minut. Nie pamiętam żebym dokonał jakiegokolwiek zrywu ale okazuje się, że gdy biegłem wykrzywiony i liczyłem mijające płytki na Krakowskim Przedmieściu to pobiegłem 21-wszy kilometr w 4:41. Co lepsze gdy zobaczyłem po obu stronach trasy flagi Adidasa, uwierzyłem, że gdzieś tam za zakrętem musi być meta i że chciałbym jak najszybciej za nią paść na glebę. Nic takiego nie miało miejsca, tzn. meta akurat była. ;) Podniosłem ręce w górę (co właściwie nigdy mi się nie zdarzyło) i zasponsorowałem sobie 5 minutowe stanie w miejscu by odzyskać kontakt z otaczającym mnie światem.
Tak jak wspominałem, miasteczko zawodów było spore. Można było spacerować i dochodzić do siebie. Medal, upominek, po lewej Kasia Kowalska i gdzieś obok Adam Nowicki, depozyt, pamiątkowe fotki, po prawej Dominika Nowakowska z Martą Krawczyńską… fajny klimat ale trzeba było powoli zbierać graty i szukać familii.
Powoli nadchodziło to, co znałem z innych półmaratonów – niefajnego rodzaju ból głowy i brzucha mający swoje niefajne skutki. Mimo ochoty na jedzenie bałem się go dotykać ale zaryzykowałem z kuzynowym spaghetti i o dziwo wszystko co złe minęło. Tak że jeszcze raz dzięki dla kuzynostwa za uratowanie weekendu. :) Na sam koniec odwieźli mnie własną karetą pod Centralny gdzie spotkałem się z Ekipą. Nadszedł czas na „nagrodę”. ;)
Cyferki:
Czas netto: 1:39:08
Miejsce w OPEN: 2198 / 12958
Marcin
gratulacje za życiówkę i za bieg :)!
Czas poniżej 1.40 i to na takim biegu, gdzie dużo można stracić z uwagi na tłum, robi wrażenie.
No nie wiem. Trasa mega szybka, a ja zamiast zastosować się do rad doświadczonych biegaczy znowu pognałem. ;-))) Ale wspominam ok :P