Wielu sportowców amatorów mówiło mi, że moje osiągnięcia pomogły im w pokonywaniu życiowych trudności, ale jeśli tak było, to zapewniam, iż takie wsparcie działa w obydwie strony. W najtrudniejszych chwilach inspiracją są dla mnie właśnie oni; bohaterowie codzienności, którzy muszą godzić trening ze zwykłą, etatową pracą, rodziną i innymi obowiązkami.
A pośród nich są ludzie, których wyczyny po prostu nie mieszczą się w głowie. Bo czy dasz wiarę, że można przepłynąć, przejechać na rowerze i przebiec łącznie ponad 226 km, pchając i ciągnąć za sobą wózek z niepełnosprawnym synem, który nie może chodzić? Albo będąc pozbawionym obydwu nóg, dotrzeć do mety na protezach, a w trakcie maratonu wylewać z nich krew zmieszaną z potem? Czy zapragnąłbyś wystąpić w Ironmanie, jeśli zdiagnozowano u Ciebie nieuleczalną, śmiertelną chorobę? A potem, wbrew wszystkiemu, czy poświęciłbyś resztki bezcennego czasu i energii na pomaganie innym?
Tak… Ta dyscyplina ma wielu bohaterów, a większość z nich nigdy nie trafia na podium. Oto zaledwie kilka wyjątkowych postaci, które są dla mnie wzorem.
W tym tygodniu było wszystko. Były podbiegi, były tysiączki z przerwami, było długo i wolno (takie wolno to biegałem 8 miesięcy temu na 10 km z wywieszonym jęzorem) oraz również szybko. Zdarzyło mi się też trochę skracać noce, co na pewno nie wpływało dobrze na regenerację kopytek.
Oprócz poniedziałkowej i środowej kąpieli na pływalni, standardowo wyszły 4 treningi (+1 TRX, którego miało nie być). We wtorek dwunastka, ćwiczenia i przyspieszenia. Coraz wolniej i luźniej biegam te szybkie kawałki (około 4:20’/km tym razem) ale nie ma się co spinać skoro prędkość rejsowa na połówce będzie wynosiła sporo powyżej 5:00’/km. Nie zarzynam się na treningach i jest wielki fun zarówno podczas biegu jak i po. W czwartek z kolei poszła dyszka, ćwiczenia i podbiegi. Tym razem był jeszcze większy fun, a pompujące z prędkością serii z „kałacha” serce zupełnie nie przeszkadzało. Mimo wysokich obrotów robiłem podbiegi z uśmiechem na ustach. Kapitalne samopoczucie! Setki wychodziły w okolicach 25 sekund czyli w tempie ~3:35’/km. Nie ukrywam że trochę posapałem ale cały czas byłem rześki i zajarany. :) Czułem się tak dobrze że ostatnie powtórzenie chciałem pocisnąć i wyszło 3 sekundy mniej. Równe 22 s (3:15’/km). Ogień!
Weekend zapowiadał się mocno. Napotkałem pewne problemy organizacyjne związane z dostępnym czasem, ale po to są problemy żeby je rozwiązywać. Finalnie utrzymałem zadany plan i zrealizowałem cyferki rozpisane na kartce papieru. :) Specjalnie układam dwa treningi na weekend żeby móc ładować się świecącym słoneczkiem. W sobotę wyszedłem o 18 więc musiałem pobiec względnie standardową trasą wzdłuż miejskich latarni. Głównym speciałem zaserwowanym sobie w sobotę było 10x1km w tempie 5:20’/km z przerwami 200m w truchcie. Trochę byłem zdrętwiały na początku ale jak para naszła do tłoków i organizm zdał sobie sprawę, że „nie-ma-opierdalania-się” to poszło luźno – czyli tak jak powinno. Niedziela, ach ta niedziela. Z zaskoczeniem skonstatowałem (yyy?), że mam zrobić 22 km do 145bpm. Myślałem że będzie do 140bpm, tj. standardowo. Po chwili ucieszyłem się że jest trochę większa robota do zrobienia. Słońce świeciło i zew życia odezwał się w głowie. Ubrałem się za ciepło. Na dworze było bezwietrznie i się trochę zgrzałem. Nie przeszkodziło mi to zrobić 24,6km ze średnią 5:50’/km. Na początku trochę górek w lesie, a później asfalt, asfalt, asfalt. W okolicy 18-ego kilometra chwilowo brakowało mocy ale przytrzymałem tempo i zaciesz wrócił. Resztę dnia miałem wylegiwać się i odpoczywać ale wieczorem wyszła 30-minutowa, intensywna sesja na TRX, w efekcie której dzisiaj rano nie mogłem zwlec się z łóżka. Zakwasy na plecach – miodzio!
Dzisiaj serwuję nieco dłuższy fragment książki „Bez ograniczeń” Chrissie Wellington. Baaardzo polecam przeczytać.
Ból jest bowiem stałym towarzyszem długodystansowca. A zarazem niczym więcej, jak tylko formą komunikacji między ciałem a umysłem. To zresztą kolejny powód, dla którego tak bardzo ważne są ćwiczenia ducha. Mózg jest głównym komputerem organizmu. Choć teoretycznie bazujemy na sprawności urządzeń peryferyjnych – nóg, rąk, pośladków – to, aby w pełni je wykorzystać, musimy zatrudnić jednostkę centralną. Bez niej nigdy nie uda się osiągnąć granic możliwości.
Przede wszystkim należy zachować otwarty umysł. Mózg jest zaprogramowany, by nas chronić, więc według swojego biologicznego widzimisię narzuca organizmowi pewne ograniczenia. Te granice trzeba bez przerwy przesuwać, gdyż wewnętrzne bezpieczniki człowieka zwykle włączają się o wiele za wcześnie. Jeszcze niedawno roześmiałabym się w głos na sugestię wzięcia udziału w Ironmanie. Wyobraź sobie, co by było, gdybym zachowała takie nastawienie do dziś. Tylko od nas zależy, czy wyczarujemy „możliwe” z „niemożliwego”.
Bardzo ważną inspiracją jest dla mnie wewnętrzny głos, który nakazuje mi jak najpełniejsze wykorzystanie mojego potencjału. Każdy z nas ma w sobie taki głos, ale wielu ludzi za bardzo boi się go słuchać; są zbyt przerażeni, by choćby spróbować. Obawiają się porażki. Lęk paraliżuje, ale jest tylko urojeniem – tak naprawdę przecież nie istnieje. Nigdy nie myśl, że coś jest niemożliwe, nie przestawaj próbować czegoś nowego. Życie zaprowadziło mnie do wielu niezwykłych miejsc, dzięki którym czuję się pełniejsza i bogatsza. Nigdy nie udałoby mi się do nich dotrzeć, jeśli pozwoliłabym, by strach okazał się silniejszy od potrzeby poznawania.
Zdjęcia pochodzą ze strony ironman.com oraz w/w książki.
To chyba już ostatni wpis powiązany z Biegiem Urodzinowym. Za dużo już tego było. Na owy bieg nie zabrałem zapasowej, suchej czapki. Po biegu, w aucie zdjąłem to mokre coś z głowy i nie chciałem tego zakładać po dojechaniu do domu. Czapa była obrzydliwie mokra, a wychodzenie bez niej na głowie było złym pomysłem. Z pomocą przyszedł układ wentylujący samochód. :P Wysoka temperatura, dobre obroty i czapka sama się unosiła pod naporem powietrza. 5 minut i materiał był suchy z każdej ze stron.
Polecam. Marcin H. :P
Tydzień miał być spokojny. Po zawodach lekkie przebieżki, a pod koniec tygodnia powrót do codziennej orki. Weekend miał być mocny, wyszedł lekki hardcore. ;)
Cztery dni tygodnia minęły bardzo lekko. Dwa treningi po 10 i 12 kilometrów. Tempa wolne, samopoczucie całkiem dobre. Pojawił się tylko problem z pachwiną. Ból promieniował w kierunku kolana. Mało przyjemne ale udało się to rozbiegać i pod koniec tygodnia nic już złego tam nie czułem. Tak właśnie wyglądał wtorek i czwartek. Poniedziałek i środa to ciąg dalszy perypetii z wodą. W poniedziałek była tragedia, w środę coś tam wychodziło. Wciąż jednak nie przekraczamy 1 km na treningu. Najzwyczajniej w świecie kończą nam się płuca. Smuteczek. ;) W poniedziałek jeszcze udało się odwiedzić Masu Masu gdzie pani Marzenka (o ile mnie pamięć nie myli) tak mnie przemaglowała, że czułem się jak nowonarodzony. „Płacz leżąc na stole, śmiej się po wyjściu z gabinetu” – jakoś tak to szło ;)
Piąteczek, piątunio. Wtedy zacząłem biegać nieco mocniej. Dwunastka w okolicach 5:30. Później miały być ćwiczenia ale zamiast tego chwilę się porozciągałem i starałem się odpocząć. Wciąż wydawało mi się, że nie zeszło ze mnie zmęczenie po Biegu Urodzinowym. Ogólne byłem trochę zaskoczony. Dyszka w Gdyni była mocna ale żeby tyle czasu się regenerować. Za młody jestem żeby tak długo to trwało. :P Wtedy nadszedł czas na 10 przyspieszeń, w których odzyskałem mega lekkość. Nagle prędkości poniżej 4:00 nie stwarzały problemów i tak sobie dygałem przez 10 minut (20″/40″). Wspominam to bardzo sympatycznie.
Ognisko, kiełbaski, piwko.
Nieco inaczej było w niedzielę. W sobotę wyjazd do Szymbarku na imprezę integracyjną. Piwko do obiadu, piwko do ogniska, piwko do kolacji, a później woltaż trunków się zwiększył. Do tego tańce, hulańce, swawola. Podskoki na parkiecie skończyły się o 4. Później pogaduchy trele morele i spanko. 6:40 budzik, nogi bolą, głowa ten tego, ale jest plan do zrobienia więc…
… buty na nogi i wio. Mocno chciałem pobiegać po nowej okolicy, więc wyjście nie było tak straszne jak można to było sobie wyobrażać. Motywacja stłumiła wszystkie krzyki przeciw (oj boziu dobrze, że nikt nie krzyczał tylko była cisza w okolicy). ;) Nie miałem nawet skąd skołować czegoś na ząb. Wrzuciłem po 20 minutach żel energetyczny, który rozsądnie zabrałem dzień wcześniej z domu. Biegło się świetnie do pewnego momentu… ale o tym trochę później. Teraz czas na lekki skok do innego tematu.
Z perspektywy czasu (tj. jak już przeżyłem ten trening) uważam, że pomysł na trening dokładnie w tych warunkach był świetny. Mogłem zobaczyć jak czuję się przy 2-godzinnym wysiłku bez śniadania, ba po minimalnej ilości snu z osłabionym organizmem i zmęczonymi (po parogodzinnym skakaniu) nogami. Podczas biegu przy okazji przetestowałem żelik oraz (co ważniejsze) swój charakter – po raz kolejny. ;) Nie będę startował w ultra, bo nie mam na to zdrowia, czasu i przede wszystkim przygotowania ale mimo to fajnie się było sprawdzić.
Wracając do niedzielnego biegania. Po 12 km miałem przyspieszyć minimalnie do 5:30, a tu nagle…
… podbieg podbiegiem, myślę sobie, że chwilę pocisnę, górka się skończy i nadgonię tempo po płaskim. Minął kilometr, góra wciąż niepokonana. Minął drugi i na horyzoncie dopiero zobaczyłem koniec wzniesienia. Także był konkret. :D Zacząłem górkę od 6:00’/km, później zaczęło piec w udach, więc ruszyłem z kopyta i przyspieszyłem mimo przeciwności losu. Pobiegłem kolejne kilometry (12-18) według planu ale po tych sześciu kaemach myślałem, że ducha wyzionę. Pozostawało tylko wrócić 2km powoli do domku. Dawno nie przechodziłem takich cierpień podczas schładzania na koniec treningu. Podsumowując, była moc i jestem mega zadowolony z tego biegania. Świetny teren, asfalt pnący się co chwilka w górę lub w dół. Super odmiana od płaskich jak stół tras, po których uczęszczam normalnie. Chciałbym więcej biegać po takim profilu.