W tygodniu 20 nie biegałem zbyt mocno. Były to raczej spokojne 10-kilometrowe rozbiegania po Biegu Europejskim. Psychicznie przygotowywałem się do pewnych zmian w mojej aktywności. Nadszedł czas na postawienie sobie kolejnych dużych wyzwań. :)
Z okazji zrezygnowania ze szkółki pływackiej musiałem sobie zorganizować „moczenie” we własnym zakresie. Podszedłem do tematu mocno zmotywowany, bo jak chodziłem na szkółkę i miałem sam się wybrać na pływalnię, to albo nie szedłem albo pływałem na odpierd… ;)
Z uwagi na przyjście lata dzień jest coraz dłuższy. Wszyscy tak mówią, a ja w kalendarzu wciąż widzę tylko 24h do wykorzystania. Wszyscy stoimy przed tym samym problemem i od nas zależy jak podarowany czas wykorzystamy. Przestawiłem budzik o 30 minut w tył i ustawiłem plan tygodnia. Na chwilę obecną wystarczy mi zapoznawanie się z odmętami błękitu 3 razy w tygodniu. Żeby nie cierpieć rano ustawiłem budzik na stałe. Chąc wykorzystać pozostałe poranki, w pozostałe dni będę realizował tajemniczy „Projekt SZ”. :) Chciałem go zrealizować od 10-15 lat, nawet czasami do niego podchodziłem ale zawsze brakowało mi zapału. Bieganie zmieniło moją psychikę, więc podchodzę do tematu jeszcze raz! :D
Pozostało jeszcze wszystko dopiąć logistycznie. Aby zmieścić się w czasie i trafiać w odpowiednie miejsca o odpowiednim czasie wyjąłem po latach rower z piwnicy. Trochę skrzypi, lewa korba samoistnie się odkręca, koła biją na boki (przednia obręcz jest chyba pęknięta), a terenowe gumy dają mega opór (choć bardziej prawdopodobne jest to że moje nogi nie dają rady). Dopiero zaczynam kręcić pedałami, więc jest ciężko, a moje czwórki przeżywają lekkie katusze… bo oczywiście nie zwalniam z treningami biegowymi. Trochę tego wszystkiego dużo ale… duzi jesteśmy, dużo możemy. ;)
A teraz zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć z weekendowych treningów podczas rodzinnego wyjazdu do Jantaru.
Biegnąć wzdłuż wąskich torów dobiegłem do stacji. :)
Powyżej, cyferkowe porno, które doprowadziło mnie do… euforii. ;) To był dla mnie kolejny, wręcz idealny bieg, biorąc pod uwagę warunki zastane. Bodaj trzeci raz udało mi się dobrze finiszować i mimo totalnego odlotu walczyłem, by czasem nie zwolnić biegu w końcówce.
Pierwszy kilometr to tradycyjne przeciskanie się między ludźmi. Chciałem na świeżo, nawet tracąc trochę dodatkowej energii poskakać nad ludźmi i wykręcić dobry czas na początku. Sił co prawda trochę straciłem, bo latałem prawo-lewo żeby wyprzedzać ale gdy kilometr wyszedł w 4:58, wkurzyłem się. Startowałem z przodu strefy 45-50, a mimo to musiałem hurtowo przeciskać się do przodu. Cieszę się strasznie, że awansowałem do kolejnej strefy startowej, bo tam pewnie mniej jest takich przypadków. :)
Od drugiego-trzeciego kilometra wbiłem się w odpowiednią grupę ludzi i już do końca był mega meeega komfort biegu jak na taką ilość uczestników. Drugi kaem miał wyjść już mocno szybko, bo miałem gonić średnie tempo 4:30, a wyszedł 4:36. Wtedy właściwie straciłem nadzieję na jakiś super wynik i pozostało jak najbardziej zbliżyć się do 46 minut.
fot. Przemek Dalecki
Kolejne kilometry mijały 4:30, 4:33, 4:22, 4:26… ooo, zaczęło się szybsze bieganie i zaczął się znajomy ból brzucha od zakwaszenia. Noga fajnie się kręciła ale wydawało mi się, że taki ból brzucha, i to już na tym etapie (gdzieś na 4-tym km), zwiastuje rychły koniec biegania. :) W głowie cały czas była tylko „walka, walka, walka”, więc walczyłem o utrzymanie trudnego dla mnie tempa.
Bufet z wodą na 5-tym km w tej edycji gdyńskiego biegania był porażką. Byłem zdechły, ludzie rzucili się na wodę, a ja usłyszałem że „dalej też jeszcze są stoły”. No to spoko: stolik drugi, po chwili trzeci i koniec. Myślę sobie, że pewnie właściwa, konkretna strefa z wodą będzie w standardowym miejscu na ul. Waszyngtona. To się przeliczyłem. Bufet dla grubo ponad 5000 biegaczy był krótki jak radość Marcina Lewandowskiego po finałowym biegu na 800m w Sopocie.
Pobiegliśmy dalej, przy skwerze stali ludzie, byłem zamroczony. Później zobaczyłem moich kibiców i Świętojańską. W listopadzie i lutym mimo przepracowanej zimy biegłem Świętojańską tym samym tempem – 4:50, więc tym razem chciałem powalczyć. Udało się odzyskać świadomość ;) i wstąpiły nowe siły, więc udało się wykręcić 4:37. Przy okazji skorzystałem z elegancko podanego kubka z wodą, przy okazji zachłystując się płynem. :P Piłsudskiego nawet nie pamiętam.
Poszło 8 km, rzut okiem na czas i szybkie obliczenia w głowie. Odetchnąłem z ulgą, bo złamanie 46 było pewne. Policzyłem że ostatnie 2 km musiałbym pobiec średnio 4:15’/km żeby złamać 45 minut. Nie musiałem się zastanawiać. Od razu pomyślałem, że to niemożliwe. Nastawiłem się jednak na walkę całym serduchem i chciałem powalczyć o każdą sekundę. Dziewiąty km pełen bólu w 4:10 i nagle światło w tunelu i uśmiech przez pot i łzy. Walka, walka, walka, a później szok i niedowierzanie… Szczerze życzę każdemu podobnych wrażeń po minięciu linii mety każdych kolejnych zawodów.
Wróciłem do słuchawek podczas treningów choć moje nastawienie się nie zmieniło. Wolałbym słuchać własnego sapania i lepiej czuć trening, jednak objętość czasu jaką zacząłem poświęcać na bieganie mocno wzrosła. Dlatego też powróciłem do słuchania książek w wersji audio. Muzykę odpuszczam. Biegnę i w tym samym momencie czytam. :) Nagle doba się wydłużyła! ;)
Ten wpis będzie nieco bardziej technologiczno-użytkowy niż sportowy. Ci co mnie znają wiedzą, że moje podejście do technologii z jednej strony jest bardzo gadżeciarskie, a z drugiej, bardzo użytkowe. Zrealizowałem już trochę treningów z tymi słuchawkami na uszach i postaram się tutaj opisać własne wrażenia.
W pudełku znajdują się słuchawki, armband na telefon, jakieś papiery i dwie paczki z gumowymi „wtyczkami” do uszu. Zaczynając od owych wtyczek. Jest ich bardzo dużo. Próbowałem wszystkie pakować sobie w małżowinę i żadna nie pasowała. Wróciłem do jak najbardziej podstawowych. Z treningu na trening, metodą prób i błędów, dążę do tego aby słuchawki trzymały się w uszach tak jak powinny i przekazywały dźwięki tak jakbym chciał. Słuchając audiobooków, jakość dźwięków różnych częstotliwości nie jest dla mnie aż tak istotna ale podczas testów nie zauważyłem żadnych ekstra basów, które reklamuje producent. W tym aspekcie Apple EarPods wypadają o niebo lepiej. Myślę jednak że w pewnym stopniu da się to poprawić używając odpowiednich końcówek i dobrze zakładając słuchawki. Może głupio to zabrzmi ale w przypadku tych słuchawek trzeba się tego nauczyć (zakładać słuchawki i odpowiednio ściągnąć tylny kabelek). Tyle jeśli chodzi o pierwszy kontakt z pudełkiem i produktem na uszach.
Proces parowania produktu z iPhone jest banalny. Na codzień zakładamy słuchawki na uszy, włączamy i po chwili słyszymy komunikat „connected”. Proces ten trwa bardzo szybko. Wygoda jest nie do przecenienia. Brak prowadzenia kabla gdzieś pod koszulką, podstawowa kontrola dostępna tuż pod ręką (czyli za uchem ;) ), to wszystko sprawia że produkt pod względem użyteczności jest bardzo fajny… i tak go polubiłem, że czekam na kolejną edycję, która będzie jeszcze lepsza. A moim zdaniem jest co poprawiać!
Minusów jest kilka. Rozpocznę od mojej pierwszej przygody na treningu. Odpaliłem książkę i dźwięk niesamowicie przerywał. Właściwie nie dało się zrozumieć co mówi lektor. Po kilku minutach wpadłem na rozwiązanie. Przełożyłem armband z lewego na prawy biceps. Problem został zminimalizowany o 99%. Teraz bardzo rzadko zdarzają się przycięcia. Gwoli wyjaśnienia: na lewym nadgarstku miałem mojego Garmina, który komunikował się z paskiem tętna na klatce i tym samym zakłócał połączenie. Przełożenie telefonu na prawe ramie sprawiło, że komunikacja nie krzyżuje się i wszystko działa jak powinno. Kolejne dwa minusy idą w stronę baterii. Po pierwsze, słuchawki w/g producenta mają działać do 4-ech godzin. Oznacza to ładowanie co ok. 2 treningi. Ja już wiem, że trzeba je ładować po każdym treningu, żeby później nie zostać bez prądu. Nie jest to do końca minus, bo waga słuchawek nie powinna być większa, a technologia jest niestety dość ograniczona jeśli chodzi o baterie. Tak czy inaczej czas 4h jest moim zdaniem podany dość optymistycznie. Wydaje mi się że powinno się mówić raczej o 3-ech godzinach działania. Jednak tak jak piszę – tego problemu producent łatwo nie przeskoczy.
Drugi minus w kategorii zasilanie trafia już do samego software’u. Gdy poziom baterii spadnie poniżej pewnego poziomu, co 5 minut nadawany jest komunikat „Low battery”. Pytam się: po kiego ch…a? Nie przeszkadzało by mi to gdybym słuchał muzyki ale w przypadku książki chcę słyszeć każde słowo. Podobno gdy prąd spadnie poniżej pewnego krytycznego poziomu, komunikat jest mówiony co 30 sekund. WTF?! Swoją droga, nigdy nie otrzymywałem tak częstych haseł, bo słuchawki wcześniej się wyłączały z braku prądu. Trochę „fail”. Powinno być jedno hasło gdy bateria spadnie poniżej 50%, kolejny przy 20% i tyle.
Używanie słuchawek na codzień w domu ma swoje plusy i minusy. Plusem jest wygoda absolutna, która prowadzi do minusu – nie dbamy o to gdzie rzucamy nasz telefon w mieszkaniu. Dźwięki trafiają do naszych uszu i cieszymy się tym do momentu gdy trzeba znaleźć telefon. W przypadku tych słuchawek nie dotrzemy do niego „po kablu”. ;)
Podsumowując. Eksponowałem dość mocno to co mi się w nich nie podoba. Plus jest jeden, który kładzie wszystkie minusy – wygoda tego rozwiązania. Ostatni raz biegłem w nich w deszczu. Zero problemów. Słuchawki są kapitalnie zrobione, wszystko pięknie spasowane. Gdy się je bierze do ręki czuć, że jest to produkt, którym można rzucić w ziemię i nic się nie stanie. Wystarczy je dobrze dopasować pod siebie i podpinać po każdym treningu do ładowania na 60-90 minut. Przy takim nawyku, większość wad zniknie i będzie można się cieszyć treningiem bez kabli.
MINI KONKURS
W „papierach”, o których wspominałem na początku znajduje się kod premium Endomondo. Nie używam tej platformy, więc chętnie go oddam. Wśród osób, które podadzą dalej (FB – udostepnij/share, Twitter – retweet) mój wpis z linkiem do tego testu, wybiorę losowo jedną, której przekażę kod.