Przebiegłem choć z urażoną dumą. To był bieg, na który miałem nie jechać i… dobrze że pojechałem… mimo infekcji gardła i finalnego wyniku.
Ten bieg zapadnie mi długo w pamięci. Sporo różnych myśli przechodziło mi przez głowę gdy minąłem linię mety, 60 minut dochodziłem do siebie… i zacząłem myśleć. ;)
Cała przygoda rozpoczęła się od spotkania z Piotrkiem i jego dziewczyną oraz Łukaszem. Całą ekipą zabraliśmy się do Dębna. Podróż chwilę trwała, a ja czekałem aż wieczorem wysiądę z samochodu, rozprostuje nogi i pobiegam trochę. Cóż, to był czas mocno nietreningowy bo ciągle walczyłem z mocnym bólem gardła. Suma summarum gdy dotarliśmy na miejsce i tak nie pobiegałem. :P
Pakieciki startowe odebraliśmy i humor jeszcze bardziej nam się polepszył. W tzw. „pakiecie regeneracyjnym”, który odbierało się osobno znaleźliśmy 1 x żel, 1 x batonik oraz 2 x piwo. :) Fotki, śmichy-chichy i poszliśmy szukać naszego noclegu… który odbył się na hali sportowej jakiejś szkoły. :D Protip dla chcących startować na wynik: karimata + śpiwór rozłożone na parkiecie nie jest najwygodniejszą opcją. Jednak z uwagi na to jak podchodziłem do tego startu, nie robiło mi to różnicy. Plusem był klimat takiego noclegu, wśród innych maratończyków. :)
Zaciekawiła mnie historia opowiadana przez jednego faceta. Miał nadwagę. Opowiadał, że też robi koronę maratonów polskich, tylko że chce ją zrobić w jeden rok. Wiecie do czego zdążam. W między zdania wplótł jeszcze informacje, że w Dębnie startuje z kontuzją, bo coś tam ma z kolanem. WTF?!? Niektórzy naprawdę pałają wielką miłością do samodestrukcji.
Na hali z naszej ekipy spałem tylko ja i Łukasz. Z jednej strony mieliśmy jakiegoś wesołego ziomka, z drugiej strony dwie dziewczyny w koszulkach „Jezus team coś tam”. ;) Generalnie byliśmy bezpieczni. ;-)
Rano pobudka i… 4-5 godzin do startu. Whaaaat? Start zaplanowano na 11:00. Yep, jedenasta. Tak, żeby nie było zbyt chłodno ;) i żeby skończyć późno i wracać po nocy do domu. W sumie to nam to zwisało kiedy jest start ale jak już się obudziliśmy to zwyczajnie było nudno. ;) A że do startu mieliśmy paręset metrów, to nie było się specjalnie czym zająć. Wybraliśmy opcję: szama i leżakowanie.
Później rozgrzewka, fotki, żarty, uśmiechy, 25 km biegu i spuchłem :P … ale może po kolei. Biegło się bardzo sympatycznie. Pogoda w sam raz, im dalej w las tym cieplej, ogólnie lovely day! Wiedząc, że ze mną nie jest do końca dobrze biegłem sobie spokojnie i z uśmiechem spoglądałem na wyprzedzające mnie osoby. Wizualizowałem sobie jak to ich będę spokojnie truchtem wyprzedzał po 30-stym kilometrze. Naiwny jaaa. ;)
No i stało się. Zaraz za półmetkiem zaczęły boleć mnie plecy i przestało mi się chcieć biec. Trochę wcześnie… tempo było luźne, noga mogła spokojnie biec dalej ale głowa i plecy nie, kropka. I taki to był maraton. Nie ma wiele do opisywania przez kolejne 19 km. Trochę biegłem, trochę szedłem. Co bardzo ciekawe czy biegłem czy szedłem to czułem się dokładnie tak samo dlatego… chód był bez sensu bo „zmuszanie się” do ruchu w przód było przedłużone. No ale co zrobisz… nic nie zrobisz. ;)
W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Jest to właśnie to jedno z przemysleń pomaratońskich. Kraków pobiegłem luźno z uśmiechem. Warszawę otworzyłem za mocno i skórcze mnie rozłozyły. Dębno? Zmęczyłem się psychicznie i głowie się już nie chciało. Nastąpiło to bardzo szybko i mnie mega zasmuciło. Dzięki tym przemyśleniom wymyśliłem taktykę na kolejny maraton. Może karkołomną ale zbliżoną do Krakowa: przegadać 30 km biegu. Myślę, że po części to mnie uratowało. Fakt, że przez 2,5h nie myślałem o zmęczeniu tylko o nawijce z innymi biegaczami. Głowy pod długi dystans to ja na razie nie mam. W Krakowie zwyczajnie nie wiedziałem jak będzie bolało, więć jak bolało to stwierdziłem, że tak właśnie ma być i biec dalej. W Dębnie zachowałem się jak przedszkolak, który płacze bo mu chips spadł na podłogę.
Wracając jednak do biegu i mojego cierpienia. Dałem ciała okropnie. Oczywiście nic mnie nie obchodziło, że mnie ktoś wyprzedza itp. Najpierw maszerowałem tylko przy wodopojach, później coraz częściej. Dlaczego? Bo tak. Innego powodu nie ma. Bo jestem cienki jak sik pająka. Ciekawostką na tym maratonie było to, że od pierwszych metrów miałem sucho w ustach (a nawadniałem się przed biegiem). Na każdym bufecie piłem i nawet bałem się czy nie piję za dużo. No ale jak wypiłem pół kubka i nadal miałem sucho w gębie to brałem kolejny. W brzuchu mi nie chlupało ale mając tylko 2 żele (takie spore 75g) na cały bieg wduszałem je w siebie na siłę, żeby mnie nie odcięło… choć nie bardzo chciało mi się je jeść.
ALE ALE! Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Gdy już pogodziłem się zupełnie z czasem typu 4:10 nastąpiło coś co skłoniło mnie do przemyśleń o rozmawianiu podczas maratonu. Otóż minął mnie balonik na 4:00 i koleś krzyknął (akurat szedłem) żebym zabrał się z nimi na chwilę. No to się zabrałem. :) Pogadaliśmy chwilę, że to tak fajnie jak pacemaker nagabuje i zachęca innych do wysiłku, że dobrze jest jak to zadziała chociaż na chwilę i ktoś podbiegnie kilometr czy dwa z nimi. Mi biegło się ciężko ale tylko przez chwilę. Musiałem się z powrotem rozbiegać i wejść w ten maraton po raz drugi.
Chwilę pobiegłem z ekipą i zauważyłem, że nie bardzo mogę trzymać ich tempo i trochę odskakuję do przodu. Zatrzymałem się więc na chwilę <lol> by poczekać na ziomka, który zebrał mnie 1-2 kilometry wcześniej, podziękowałem, przybiłem piątkę i przyspieszyłem. :) Od tamtego momentu zaczęła się walka z czasem. Obliczałem po ile muszę biec kolejne kilometry żeby złamać te marne 4-ry godziny. ;)
Nie był to bieg szybki, nawet jak na maraton, bo nie było już mnie na takie coś stać ale z poziomu 6-7 minut na kilometr musiałem zejść minimalnie poniżej 5:30. No i szły kaemy poniżej 5:20, a na mecie nawet złamałem 3:59. ;) Cóż, wtedy przez chwilę byłem z siebie zadowolony, aczkolwiek bardziej myślałem gdzie uciec by móc puścić pawia. Trochę poleżałem pod chmurką, trochę na jakiejś hali sportowej przy mecie, a gdy zobaczyłem w ręku kolesia butelkę coli poprosiłem o dawkę ;) … no i wiedziałem, że obędzie się jednak bez pawika. :P Z tego względu mam jeszcze drugie przemyślenie: cola leczy.
Pozdro! Do następnego maratonu. :P
Czekałem na tę relacje Marcin ;)
Gratulacje za kolejny maraton i cenne doświadczenia.
Gościa z kontuzją nie skomentuję, jak jakiś dyplom jest ważniejszy od zdrowia..
Ale tutaj byś mógł rozwinąć: „Dębno? Zmęczyłem się psychicznie i głowie się już nie chciało. ”
co to znaczy? jak się zmęczyłeś i czym?
pozdrowienia