Kolejny gorący start i kolejny zawód na mecie. Tym razem początek nie był tak mocny jak podczas ParkRunu ale za to końcówka była dużo gorsza. Zabrakło siły, motywacji i chyba odpoczynku/regeneracji/snu.
Wszystko zaczęło się pięknie. Pobudka na czas, wstałem wypoczęty i (co rzadko ostatnio) bez oznak niewyspania. Pospałem sporo, bo z 7 godzin. Ostatnio zamykam się raczej poniżej 6-6,5h snu na dobę. Wszystko przygotowałem, spakowałem się. Generalnie luzik, zapas czasowy, itp. Kolega Michał z ekipą zabrał mnie spod domu i pojechaliśmy do Gdańska. Przepak ;) do busa i na Westerplatte. Odebraliśmy pakiety startowe, depozyt, trele morele, pośmierdzieliśmy, pospacerowaliśmy, ofociliśmy się i zaczęliśmy trochę truchtać.
W regulaminie start był przewidziany na 11:15. Gdy wchodziliśmy do góry, by dostać się do pomnika, spiker powiedział, że start jest o 11:30 ale nie byłem pewien czy dobrze usłyszałem. „Fajna” sprawa. W naszej grupie humory dopisywały. Mnie nic nie bolało, nawet łydki. Słońce powoli zaczęło przygrzewać. Ustawiłem się na przodzie grupy >40, odliczanko i jak to komentator powiedział „pooooszli”. Ciekawe czy zwycięzca biegu nie miał problemów językowych i wystartował w tym samym momencie co reszta. ;)
Pierwszy kilometr wyszedł idealnie w 4:10. Tak chciałem biec cały czas obserwując co się dzieje. Drugi kilometr w 4:15, trzeci w 4:14 i czując się jako-tako chciałem trzymać to tempo przez następnych parę kilometrów. I tutaj zonk. Tak jak pisałem we wstępie, gdy zacząłem zwalniać, przestało mi się chcieć biec. Samopoczucie było beznadziejne, chciałem zejść z trasy albo chociaż przejść do marszu. Tyle wywalczyłem że cały czas biegłem ale tempa schodziły do 4:40’/km, a nawet gorzej. Wreszcie zacząłem się obawiać czy zaraz ktoś z mojej ekipy mnie nie wyprzedzi. :P Chyba nawet takie zdarzenie nie spowodowałoby większej woli walki u mnie. Z „zazdrością” mijałem leżących na trawie (w otoczeniu służb medycznych). Ci to mogli już sobie poleżeć. Przez dłuższą chwilę myślałem, że zaraz do nich dołączę – samopoczucie było naprawdę fatalne. Dokulałem się do mety. Na ostatnim kilometrze wyprzedziło mnie chyba parędziesiąt osób. Padaka. Finalnie na zegarku stuknęło 43:30. Byłem zmęczony. Dzień po biegu czułem się poobijany. Nogi bolą, plecy, tylko nie ręce. A to właśnie ból w rękach najbardziej mi chyba dokuczał podczas biegu.
Tydzień wcześniej na ParkRunie było kiepsko ale cel udało się osiągnąć. Przed Westerplatte zmniejszyłem swoje oczekiwania, a mimo to się przeliczyłem. Trudno się mówi, walczy się dalej. :)
Przy okazji gratulacje dla ekipy z samochodu. Pokręcili niesamowite czasy. Poprawa jest dość spektakularna. ;) Koledzy oznaczeni jaki Tri Team zaczęli biegać na początku tego roku, szybko łapiąc też bakcyla na triathlon (w następnym roku planujemy wspólny objazd po tri-imprezach w Polsce północnej).
Grzegorz – 44:03
Jacek – 44:14 („sąsiad” z HTG ;) )
Michał – 45:16 (Tri Team)
Szymon – 47:08 (Tri Team)
Mateusz – 48:10 (na wiosnę wyprzedził mnie skubany na PMW :) )
Łukasz – 52:57 (tuż po grypie żołądkowej)
Ania – 60:38 (coś nie tak ze zdrowiem)
„It’s not how good you are, it’s how good you want to be.”
Paul Arden
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback