To była piękna impreza. Logistycznie, organizacyjnie, biegowo, właściwie pod każdym względem. Wszystko się odbyło tak jak miało się odbyć, a sam bieg jak i jego wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. :)
W sobotę rano pognaliśmy z kolegą Mateuszem do stolicy. Podróż Polskim Busem okazała się dość wygodna. 5 miejsc z tyłu było tylko do naszej dyspozycji więc wygodnie można było się rozłożyć. 5 godzinek zeszło jak z bicza strzelił. :P Później chwila metrem i się pożegnaliśmy. Kuzyn odebrał mnie z centrum i po chwili byliśmy przy dumie Warszawy. ;) Biuro zawodów i expo na Stadionie Narodowym zrobiło na mnie wrażenie. Sporo stoisk (choć podobno nie było wcale takie duże), sporo ludzi… to było pierwsze moje spotkanie z tak dużą impreza. Pozwiedzaliśmy chwilę i ja czmychnąłem do restauracji gdzie zaplanowane było spotkanie z Piotrem – pacemakerem na 1:40, przemianowany na 1:45. ;) Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, pośmialiśmy się – z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim za wspólne pogaduchy. Późnym wieczorem jeszcze podjadłem makaronu (i pierwszy raz się nie przejadłem) i lulu.
Rano duet chleb-dżem. Buty na nogi i biegiem pod stadion. Wyszło 4 km więc potraktowaliśmy to jak rozgrzewkę. Ze względów towarzyskich byliśmy dość wcześnie pod stadionem, więc później trzeba było cały czas się ruszać aby być gotowym do drogi gdy wystrzeli sygnał na start. Zająłem miejsce na przodzie strefy 1:50-1:59. Fajnie było, bo przed nami startowała tylko elita. Wtedy my podchodziliśmy pod linię startu, a przed sobą mieliśmy puściutki most (cała, potężna grupa 1:20-1:45) startowała z lewej strony mostu, my staliśmy po prawej). Gdy ostatni zawodnik z lewej strony minął linie startu (czyli po około 6 minutach) był drugi strzał i cóż było robić… zaczęliśmy biec. ;)
Jeśli pokazuje dane w milach, a nie w kilometrach: kliknij na „Wyświetl szczegóły” i „View in metric” (w górnym prawym rogu ekranu).
1-5 km
Było ciężko. po kilku minutach złapała mnie kolka. Nie mam pojęcia dlaczego. W każdym bądź razie cały czas miałem maksymalnie spięte mięśnie brzucha by móc biec dalej. Z tego też względu oddech szedł bardziej w klatkę niż w brzuch. Na pierwszym wodopoju zaryzykowałem i napiłem się dwa łyczki. O dziwo pomogło i kolka zdecydowanie odpuściła.
Podczas biegu kilkakrotnie myślałem o tym że miałem się rozglądać i zwiedzać miasto. ;) Co chwila też sobie uświadamiałem, że myślałem tylko i wyłącznie o bólu pod płucami i niewiele pamiętam z tego co się działo na pierwszych kilometrach. Pamiętam tylko Wisłę, kibiców i flagi – wszystko na Moście Poniatowskiego. Wisłę – bo nad nią był most i jeszcze kolka nie złapała. ;) Kibiców – bo „Chuck Norris never ran a half marathon”. :D Flagi – bo powiewały flagi wielu narodowości. Świetnie to wyglądało.
Tak minęło pierwsze pięć kilometrów. Minęliśmy ścisłe centrum, pobiegliśmy Krakowskim Przedmieściem gdzie zagrała chyba policyjna orkiestra… i trzeba przyznać że ten występ był bardzo udany. Wielu sapiących uczestników zaczęło w tym miejscu bić brawo.
5-8 km
Kolka zmalała. Właściwie to szybko o niej zapomniałem. Tym razem miałem wrażenie że do tej pory (jak i przez kolejne kilka kilometrów) biegnie się cały czas z górki. Trochę się martwiłem tempem jakie wyskakiwało mi na Garminie co kilometr. Było szybciej niż oczekiwałem. Czekałem kiedy zacznę puchnąć. Czy to będzie po 12 czy może po 15 kilometrach? Czułem się świetnie. Nogi same niosły… no i jeszcze to wrażenie jakbym leciał z góry bez większego starania się. W pewnym momencie faktycznie było mocniej (i strasznie długo) z górki. Tempo siódmego kilometra wyszło 4:48′ :) Trafiliśmy nad Wisłę i słonko zaczęło lekko prażyć.
8-12 km
Bardzo długa prosta, na której jednak się wcale nie nudziłem. Bieg w pełnym słońcu i niektórym to ponoć dało się we znaki. Ja jechałem dalej ze stałą prędkością. Po 8-mym kaemie wrzuciłem pierwszy mały żelik isostara który trzymałem w ręce. Prosta była dość ciekawa, bo organizator zadbał by było zająć czymś myśli. Były dwa namioty z muzyką. Najpierw był DJ, który robił co mógł. Do nagłośnienia miał jednak malutkie kolumienki i wyglądało to nieco komicznie. Tak bardzo chciał być głośny że słychać było jeden wielki przester. Starał się chłopak i trzeba oddać mu cześć! Na końcu tego kawałka drogi był freestyle jakiś, a teksty kolesia były tak udane i tak świetnie powiązane z biegiem że strasznie żałowałem że nie mogłem się przy nim zatrzymać. Zazdrościłem stojącym tam kibicom. Pomiędzy tymi dwoma miejscami były jeszcze inne atrakcje. Pierwsza to czerwony, piętrowy autobus z kibicującymi dziewczynami. Strasznie mi się to podobało, bo laski nie siedziały zadufane na swoich miejscach tylko z uśmiechem kibicowały zawodnikom. Druga z ciekawostek to tunel. Wiadome było że będziemy nim biec. Wiadome było że ludzie zaczną drzeć mordę w tunelu by dźwięk się niósł i było głośno. :) Nie wiedziałem jednak co za ekipa stanie na przystanku autobusowym w środku tunelu. Stanął i śpiewał tam chór. Lekki szok, uśmiech i biegniemy dalej! :) W tunelu zagadał mnie jakiś facet. Pogadaliśmy chwilę i znowu to samo – byłem w szoku jak lekko mogłem z facetem rozmawiać. Była zadyszka ale bez przesady. Normalnie wymieniliśmy się kilkunastoma zdaniami i rozdzieliliśmy.
12-16 km
Mijały kolejne kilometry, a moje samopoczucie się nie zmieniało. Z jednej strony chciałem przyspieszyć, z drugiej jednak strony broniłem się przed tym. Jak jest dobrze to człowiek chce jeszcze lepiej. Dla mnie mogło się to źle skończyć. Cały czas wychodziły mi kilometry w tempie 5:05-5:10′ co mnie mega jarało. Na tym etapie zaczynałem już myśleć o Agrykoli. Gdzie bym nie czytał o trasie biegu, wszyscy straszyli tym podbiegiem. Tym bardziej cieszyłem się czasami jakie uzyskuje. Zbliżałem się do tej górki ze spokojem psychicznym. Nawet jakbym stracił na niej sporo czasu to fajny wynik nie był zagrożony.
Gdzieś w okolicach 13-ego kilometra wyprzedziłem księdza. Biegł w długim „stroju służbowym” ;) z wiaderkiem i kropidłem. Wyprzedzanie chwilę trwało więc miałem okazję usłyszeć kilka gadek jakie padały między księdzem a kibicami lub uczestnikami. Kilka razy parsknąłem salwą śmiechu. Dostałem też rykoszetem z wody święconej. :) Podczas tego półmaratonu wiele razy się uśmiałem. Był to mega pocieszny wyścig. Uśmiech nie schodził mi z ust… no może poza ostatnimi kilometrami ale o tym później. ;) Mijałem piętnasty kilometr i wciąż nie czułem większego zmęczenia. Jednak nie miałem już tego wrażenia jakbym biegł z górki. ;) Na dodatek zbliżała się Agrykola.
16-18 km
Skończyły się Łazienki Królewskie, skręciłem w lewo i pojawiła się ona. Przyjrzałem się jej. Hmmmm… Liczyłem na Mount Everest… albo chociaż Rysy. Okazało się że to mini wersja Morskiego Oka. ;) Wszystkie groźne opowieści na temat tej górki prysły. Psychologicznie okazał się to prosty podbieg, głównie z jednego powodu. Na samej górze był od razu zakręt w prawo. Z samego dołu było widać pełno kibiców na zakręcie, oznaczających koniec podbiegu. Nachylenie wynosi około 10% więc jest bardzo stromo ale osobiście dużo bardziej mnie męczy ul. Świętojańska w Gdyni, bo strasznie się dłuży i nie widać jej końca (głównie z tego względu że nachylenie się prostuje ku końcowi). Wracając do biegu. Pochyliłem się, skróciłem krok, zacząłem mocniej pracować rękami i mijałem tych co zwolnili do marszu. Kilometr z Agrykolą wyszedł po 5:27′. Pozytywnie mnie to zaskoczyło. Na górce od razu przypomniałem sobie tekst pewnego artykułu: „Tutaj dla jednych kończy się walka o życiówki i wymarzone miejsca, a dla drugich zdobycie szczytu tej góry w dobrym stanie oznacza już niemal końcowy sukces.„. Ja na górce uśmiechnąłem się. Nogi lekko piekły, jak to po górce. Do zagotowania się było daleko i byłem pewien, że dalej gnając w tempie 5:05 rozbiegam pieczenie nóg. Czułem się fantastycznie mocno. Byłem po najtrudniejszym etapie biegu, wciąż miałem chęci i siły biec, a do końca pozostało już tylko 5 kilometrów. Z drugiej strony wiedziałem że półmaraton zaczyna się dopiero po ok. 17-18 kilometrach. To wtedy euforia zamienia się nagle w rozpacz i walkę o każdy krok. Po Agrykoli zapomniałem że zostało AŻ 5 kilometrów. Myślałem że to już TYLKO 5 kilometrów. No to trzeba przyspieszyć. Okazało się to dobrym pomysłem ale… bolało. :D
18-21,097 km
Osiemnasty kilometr i z powrotem jesteśmy na Moście Poniatowskiego. Biegłem szybciej, radość narastała. Ostatnie kilometry to stałe tempo 4:48-4:50. Ledwo co zaczął się most i miałem dość. Patrzę na zegarek. Jeszcze 3… 2,5 kilometra. Zaraz stanę. NIE! Biegnę dalej. Starałem się biec stałym tempem ale odczucie miałem takie że strasznie zwolniłem. Wcale tak nie było. Tempo było solidne. Z mostu startowaliśmy i chyba psychika lekko siadła, bo jak oczy zobaczyły most to znaczy że trzeba było spodziewać się końca. Pozostało jeszcze 15 minut walki. Minęliśmy Chucka Norrisa. Chłopaki z biegusiem.pl coś do niego krzyczeli. Wybuchnąłem śmiechem. ;)
Za Poniatowskim, ślimaczek w dół i rundka przy stadionie. Tutaj zaczęły się pojawiać osoby leżące na chodnikach. Niektórzy bawili się już telefonami, niektórzy leżeli bladzi. Wszyscy pod opieką odpowiednich służb, w kocach termalnych. Wracając do biegu. Tempo faktycznie spadło dopiero na 21-wszym kilometrze. Jak zwykle miałem zawalić ten cholerny, ostatni kilometr. Historia jednak tym razem została napisana inaczej. Owy ostatni kilometr został fantastycznie opisany przez stojące co paręset metrów barierki z informacją i hasłem motywacyjnym.
Dziękuję organizatorom za te tablice. Strasznie mi pomogły. Stwierdziłem że najlepszym sposobem by zakończyć te katusze jest… szybko dobiec do mety. Dorzuciłem do pieca i na ostatnie 400 metrów przyspieszyłem. Rzut oka na zegar na mecie, rzut oka na zegarek na ręce, dłonie ścisnęły się w pięści, uśmiech zagościł na twarzy, resztę zachowam dla siebie. :)
Finalnie:
Oficjalny czas: 1:47:56 (średnie tempo 5:05’/km)
Miejsce: 3727 na 11 149 zawodników, którzy ukończyli bieg. W klasyfikacji M30-1609.
Tętno średnie/maksymalne: 164/178 (poniżej wykres. Pięknie, prawie równomiernie rosło przez całe zawody. :) )
Jeśli nie napisano inaczej to zdjęcia pochodzą ze strony organizatora, stąd lub z zasobów własnych.
Za zdjęcie tytułowe lecą podziękowania do Piotra Stanka. :)
Świetna relacja i moje gratulacje za czas.
Dzięki! Ochłonę i jedziemy dalej z tematem. :)
I dobrze, bo czekam na kolejne wpisy. Fajnie się czyta Twoje relacje… i kto wie, może się znowu miniemy biegając w Rumi ;)
o :)))
Marcin
gratulacje za życiówkę :) i dobry bieg.
Dziękuję za spotkanie w knajpie dzień przed. Miło było Cię poznać na żywo.
U mnie na blogu są 3 relacje plus link do Twojej :)
pozdrawiam Piotr pacemaker
Widziałem już ale jeszcze nie czytałem. :)
Dzięki za link!
Mam pytanko do autora – Jak myślisz co będzie dalej?
To znaczy?