Nowa trasa, świetne warunki do biegania i jak zwykle dobra organizacja. Tylko kibiców nieco zabrakło na trasie. Tak wyglądał tegoroczny Bieg Europejski w Gdyni.
Do biegu przystąpiłem „z marszu”. Tzn. nie zmniejszaliśmy specjalnie z trenerem obciążeń treningowych, bo za 3 tygodnie w Sierakowie lecę połówkę IM. Mimo wszystko nie czułem jakiegoś mega zmęczenia w nogach.
Przed biegiem spotkaliśmy się w małym gronie Endure Team. Tematem przewodnim rozmów było „qwa ale jest zimno, a my przecież jeszcze w bluzach/kurtkach”. Fakt, było orzeźwiająco. Lekki wiaterek wpychał zimne powietrze pod ubrania powodując, że nieco odwlekaliśmy rozgrzewkę. ;) Wreszcie na 25 minut przed startem trzeba było zacząć truchtać.
Z rozgrzewki pamiętam tyle, że po 2 km truchtu było mi gorąco. Jak zdjąłem bluzę (a pod spodem miałem bezrękawnik) było mi wciąż ciepło. Pogoda do biegu była nader optymalna, a przy okazji panował super klimat.
Standardowo (ostatnimi czasy) ustawiłem się w swojej strefie i zaczekałem na poprzednią. Kolega Arek stojący tuż za mną (gdy dumnie prężyłem pierś w pierwszym rzędzie) skomentował tylko, że znowu mam ciśnienie na szkło. ;) Cóż… potrzebuje zdjęć na bloga, a nie chce brać „randomowych” tylko takie, na których mnie widać. ;) :P
W takiej oto radosnej atmosferze ruszyliśmy na podbój miasta.
Na pierwszym kaemie wystrzeliliśmy w 3 osoby do przodu. 3 nieznane sobie osoby. Obracaliśmy się tylko za siebie patrząc co się dzieje… bo nie działo się nic. Nieco za ostro zaczęliśmy i się z siebie pośmialiśmy. Chwilę później zaczęliśmy gaworzyć na jaki czas lecimy i takie tam. Z uwagi na to, że tempo było zacne (przynajmniej jak na moje możliwości), to po pierwszym kilometrze rozmowy ucichły. ;)
Jeszcze gdzieś na początku dogonił i wyprzedził nas jakiś junior… ¯\_(ツ)_/¯ Nie pobiegliśmy długo razem. Kolega w kurtce został z tyłu, a kolega w czarnym odpalił wrotki do przodu.
Sam bieg był super przyjemny. Połówka z górki pod wiatr i połówka pod górkę z wiatrem – idealnie choć gdy biegło się pod górkę, to tego wiatru w plecy nie było czuć tak mocno jak by się chciało. ;)
W drugiej połowie trasy znowu zaczęły się pogaduchy z kolegą w czarnym stroju. Zwolnił bo zagadał się ze znajomymi, a ja z wywieszonym jęzorem go dogoniłem. :P Tym razem rozmowa była dość rwana. ;)
Nagle wyrosła przed oczami ul. Świętojańska. Jako że półmetek minąłem po 20 minutach i 8 sekundach postanowiłem trochę powalczyć. 5 kilometrów do mety. Jeśli każdy pokonam w 4:10, to na mecie mam 40:58… teoretycznie, bo zwykle trzeba jeszcze kawałek dobiec.
Na Świętojańskiem zostawiłem wszystko co miałem w sobie. Utrzymałem swoje 4:10 i mimo że kawałek dalej mnie zgięło, to byłem ogromnie zajarany, że nie dałem się na górce. Problemem okazało się to, że al. Zwycięstwa nadal była pod górkę i już nie było takiej pary jak by się chciało. Przestałem się zaginać by dać z siebie maxa, bo w głowie już miałem myślenie „byle tylko dobiec”. ;)
Jak widać po podsumowaniu biegu nie było zupełnej biedy, bo tempo siadło na 4:10-4:15. Patrząc z perspektywy czasu – jest git. Widziałem gorsze cyfry na zegarku i podsumowanie kilometra rzędu 4:15 nie były tragiczne. Na półtora kilometra przed metą przestałem kalkulować i liczyć sekundy. Wyczyściłem wszystkie obliczenia i skoncentrowałem się na biegu. Kolejny powód do zadowolenia, bo zwyczajnie gdy nie ma szansu na dobry wynik to odpuszczam…
… no tutaj była jeszcze szansa na życiówkę, więc może łatwiej było utrzymać koncentracje. Ostatni kilometr w 3:59 daje wiarę w to, że jeszcze coś tam w płucach zostało by przyspieszyć i skończyć biegnąc, a nie szurając nogami o asfalt.
Finalnie jestem bardzo zadowolony z tego biegu. Start B, bez odpuszczania treningu ale z dobrym powerem i teoretycznie świeżą nogą. Kolejna dycha w nocnym biegu Świętojańskim, którego profil nie pozwoli raczej na rekordy… jednak marzenie o złamaniu 40′ na 10 km wciąż jest aktualne. Liczę, że zrealizuje je w tym roku.
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback