Błyskawica strzeliła, ludzie podskoczyli i ruszyli. Stadnie, przez śniegi i kałuże, po nowe życiówki. Trzeba przyznać, że po wielkich chłodach, zdecydowanie się ociepliło i mieliśmy wymarzoną pogodę do biegania. Wielkie kałuże na drogach nie psuły radosnego klimatu. Temperatura wynosiła w okolicach 5-8 stopni. Rewelacja.
W takich oto warunkach trzeba było przebiec 10 kilometrów. Patrząc na wyniki różnych osób (w tym mnie) odniosłem wrażenie, że dla wielu z 4200 osób to był pierwszy start na tym dystansie. Ja biegam na czas, a nie na miejsce, bo przecież nie będę porównywał miejsca 1700 z miejscem 1300 z różnych imprez. ;) Tym razem chciałem (jak zwykle) znaleźć się powyżej połowy stawki. Wyszło dużo lepiej. Na 3136 mężczyzn zająłem 1151 miejsce. Ot taka ciekawostka. Dodatkowo na 1064 kobiety, które ukończyły bieg, wyprzedziło mnie tylko 67. :) Koniec biadolenia. Jak to było naprawdę?
Plan był taki żeby zacząć pierwsze dwa kilometry po 5:05’/km. Każdy wie jak wygląda pierwszy kilometr. Potykanie się, żąglowanie szybkością kroku tak, by na nikogo nie wpaść i się nie wywrócić – to wszystko dodatkowo męczy, a czasu się na tym na pewno nie zyskuje. Tym bardziej się ucieszyłem, że pierwsze 1000 m minąłęm po 4:58′. Stwierdziłem, że skoro już można normalnie biec, a ja mam zapas kilku sekund to mogę minimalnie zwolnić, by więcej sił zostało na kolejne kilometry. Biegłem więc sobie tak jak dyktował mi organizm. Drugi kilometr 4:52. Sam nie wiedziałem czy powinienem się wystraszyć czy cieszyć. Czułem się nader ok więc goniłem dalej. W głowie oczywiście pojawiły się absurdalne cyferki na mecie – standard. Kolejne km’y mijały, a ja wciąż czułem się lekko: 4:51, 4:48, 4:49, 4:36 i Świętojańska 4:52. Swoją drogą pod tą górkę biegło się tak samo swobodnie jak chociażby wzdłuż Polskiej. Totalny luz, choć z lekkim bólem w prawym udzie. Ból był dobry bo maskował kolkę, z którą biegłem od pierwszego centymetra zawodów. :) Dalej 4:43 i Piłsudskiego z górki 4:23. Na 1500m przed końcem stwierdziłem, że trzeba lekko depnąć, bo nie lubię ostrych finiszów tylko depnięcie na dłużej przed. Wtedy kończę zmęczony ale nie z wywieszonym jęzorem. Ostatni kilometr to już męka. Jednak nie było aż tak źle ze mną jak w listopadzie więc mogłem jako-tako gonić do przodu. Ostatni kilometr miał być najszybszy, a wyszedł 4:31.
Wychodzi z tego, że dałem z siebie maksa, z czego się niezmiernie cieszę. Oczywiście po wpompowaniu sobie w mózgownicę niemożliwych cyferek po drugim kilometrze, nowa życiówka (47:45) nie zrobiła na mnie wrażenia. So sad… ;)
Z tego miejsca bardzo chciałem podziękować Ani i Magdzie za przesłane zdjęcia i film z finiszu! :)
Tytułowe zdjęcie pochodzi z FanPage GOSiR Gdynia.
okey ale jaki miałeś finalnie czas :) nie widzę tej informacji w Twoim wpisie. jeśli jest to sorry ale sprawdzałem 3x :)
hahaha nooo w sumie nie napisałem :P
Tutaj znajdziesz ;) https://ironfactory.pl/moje-starty/
47:45
:) gratki udanego startu.
Dzięki! Już dodałem czas do wpisu.
A Ty startowałeś?
Nie, nie startowałem. Najbliższa dycha w której będę brał udział to 26kwietnia w Bydgoszczy..
Powodzenia. Jeszcze sporo czasu.
Super, nie wiem czy dałbym radę w tym czasie. Pewnie jakoś na styk, ale to już byłby klasyczny „Iron War” :)
Ja daje z siebie 99%. Ty masz większą wolę walki ode mnie. <4h w maratonie, itp. Potrafisz dać z siebie 110%. Lubisz masochizm ;)
No tak, ja lubię jak boli na 30 km :)
ahhahah no właśnie. Teraz 30.03 połóweczka to też trochę poboli. Nareszcie coś dłuższego :)