Tydzień miał być spokojny. Po zawodach lekkie przebieżki, a pod koniec tygodnia powrót do codziennej orki. Weekend miał być mocny, wyszedł lekki hardcore. ;)
Cztery dni tygodnia minęły bardzo lekko. Dwa treningi po 10 i 12 kilometrów. Tempa wolne, samopoczucie całkiem dobre. Pojawił się tylko problem z pachwiną. Ból promieniował w kierunku kolana. Mało przyjemne ale udało się to rozbiegać i pod koniec tygodnia nic już złego tam nie czułem. Tak właśnie wyglądał wtorek i czwartek. Poniedziałek i środa to ciąg dalszy perypetii z wodą. W poniedziałek była tragedia, w środę coś tam wychodziło. Wciąż jednak nie przekraczamy 1 km na treningu. Najzwyczajniej w świecie kończą nam się płuca. Smuteczek. ;) W poniedziałek jeszcze udało się odwiedzić Masu Masu gdzie pani Marzenka (o ile mnie pamięć nie myli) tak mnie przemaglowała, że czułem się jak nowonarodzony. „Płacz leżąc na stole, śmiej się po wyjściu z gabinetu” – jakoś tak to szło ;)
Piąteczek, piątunio. Wtedy zacząłem biegać nieco mocniej. Dwunastka w okolicach 5:30. Później miały być ćwiczenia ale zamiast tego chwilę się porozciągałem i starałem się odpocząć. Wciąż wydawało mi się, że nie zeszło ze mnie zmęczenie po Biegu Urodzinowym. Ogólne byłem trochę zaskoczony. Dyszka w Gdyni była mocna ale żeby tyle czasu się regenerować. Za młody jestem żeby tak długo to trwało. :P Wtedy nadszedł czas na 10 przyspieszeń, w których odzyskałem mega lekkość. Nagle prędkości poniżej 4:00 nie stwarzały problemów i tak sobie dygałem przez 10 minut (20″/40″). Wspominam to bardzo sympatycznie.
Nieco inaczej było w niedzielę. W sobotę wyjazd do Szymbarku na imprezę integracyjną. Piwko do obiadu, piwko do ogniska, piwko do kolacji, a później woltaż trunków się zwiększył. Do tego tańce, hulańce, swawola. Podskoki na parkiecie skończyły się o 4. Później pogaduchy trele morele i spanko. 6:40 budzik, nogi bolą, głowa ten tego, ale jest plan do zrobienia więc…
… buty na nogi i wio. Mocno chciałem pobiegać po nowej okolicy, więc wyjście nie było tak straszne jak można to było sobie wyobrażać. Motywacja stłumiła wszystkie krzyki przeciw (oj boziu dobrze, że nikt nie krzyczał tylko była cisza w okolicy). ;) Nie miałem nawet skąd skołować czegoś na ząb. Wrzuciłem po 20 minutach żel energetyczny, który rozsądnie zabrałem dzień wcześniej z domu. Biegło się świetnie do pewnego momentu… ale o tym trochę później. Teraz czas na lekki skok do innego tematu.
Z perspektywy czasu (tj. jak już przeżyłem ten trening) uważam, że pomysł na trening dokładnie w tych warunkach był świetny. Mogłem zobaczyć jak czuję się przy 2-godzinnym wysiłku bez śniadania, ba po minimalnej ilości snu z osłabionym organizmem i zmęczonymi (po parogodzinnym skakaniu) nogami. Podczas biegu przy okazji przetestowałem żelik oraz (co ważniejsze) swój charakter – po raz kolejny. ;) Nie będę startował w ultra, bo nie mam na to zdrowia, czasu i przede wszystkim przygotowania ale mimo to fajnie się było sprawdzić.
Wracając do niedzielnego biegania. Po 12 km miałem przyspieszyć minimalnie do 5:30, a tu nagle…
… podbieg podbiegiem, myślę sobie, że chwilę pocisnę, górka się skończy i nadgonię tempo po płaskim. Minął kilometr, góra wciąż niepokonana. Minął drugi i na horyzoncie dopiero zobaczyłem koniec wzniesienia. Także był konkret. :D Zacząłem górkę od 6:00’/km, później zaczęło piec w udach, więc ruszyłem z kopyta i przyspieszyłem mimo przeciwności losu. Pobiegłem kolejne kilometry (12-18) według planu ale po tych sześciu kaemach myślałem, że ducha wyzionę. Pozostawało tylko wrócić 2km powoli do domku. Dawno nie przechodziłem takich cierpień podczas schładzania na koniec treningu. Podsumowując, była moc i jestem mega zadowolony z tego biegania. Świetny teren, asfalt pnący się co chwilka w górę lub w dół. Super odmiana od płaskich jak stół tras, po których uczęszczam normalnie. Chciałbym więcej biegać po takim profilu.
0 komentarzy