To był owocny tydzień. Zaczął się niewinnie. Poniedziałkowa ilość obowiązków skutecznie przesunęła pierwszy trening w tygodniu na wtorek. Później musiałem gonić, by się ze wszystkim wyrobić:
Wtorek, czwartek, piątek, niedziela – bieganie
Środa, sobota – basen
Było co robić. Wtorek to spokojny trening, trochę zabawy biegowej. Środową wizytę na basenie przemilczę ;) Pisałem już o niej.
W czwartek zaczęła się zabawa. Spokojne 12 km, lekko i przyjemnie.
W piątek zabawa się skończyła. W treningu znalazło się wszystko: ćwiczenia rozluźniające, przyspieszenia, bieg tempowy… po odjęciu 10 minut ćwiczeń (skipy, wieloskoki, itp.) zajął mi on równe 90 minut i przebiegłem 15km: 7km spokojnie z HR<140bpm, a 8km w okolicach 5:45’/km (wyszło minimalnie szybciej). Ten piątkowy trening dał mi się we znaki. Ciężko było się rozpędzić i utrzymać prędkość. Po jakimś czasie ustaliłem prędkość poniżej 5:40’/km i ciąłem powietrze już z tą prędkością. Zasapałem się lekko (HRavg=159) ale finalnie dałem radę i byłem bardzo zadowolony z tego faktu. Gdzieś w środku treningu myślałem, że nie dam rady… ale to było chwilowe. Nie ma co dawać ciała już na początku. Naprawdę trudne treningi dopiero przyjdą. Czekam :D
W sobotę wieczorem poszło kilka piwek ;) Powrót do domu o 5. Mało czasu na sen i regenerację. Wiedziałem jednak, że został jeszcze jeden trening do zrobienia w tym tygodniu. Wieczorem nie chciałem biegać, bo rozbieganie planowałem zrobić w lesie więc lepiej biec jak jest jasno. Natomiast o 14 miałem już być na końcu Gdańska w celach towarzyskich. Wstałem o 9 i zapytałem sam siebie czy chce mi się/mam siły iść biegać. Odpowiedź była prosta:
Chcenie chcenie, plan planem. Wstałem, lekkie śniadanie, ogarnąłem się i wyszedłem. Na początek wbiłem w las 3-kilometrowym mocnym podbiegiem. Prędkość spadła prawie do zera ale góra była konkretna więc nie martwiłem się niczym tylko utrzymywałem tętno poniżej 140 bpm i cieszyłem się otaczającą przyrodą. Kilka następnych kilometrów to przystosowanie do środowiska. Zmęczenie nocą minęło, zacząłem się relaksować. Było cudnie. Po jakimś czasie dostałem odpowiedź na porannego SMSa od współtowarzysza nocnych dyskusji ;) Pytałem się czy żyje i czy idzie pobiegać (owy współtowarzysz jest niebiegający ale w nocy oczywiście pojawiły się tematy sportowe). Nie chciał wierzyć, że już wstałem i jestem już po „ósemce” w lesie. Nie pozostało nic innego jak zrobić sobie „selfie” i wysłać ;) Takie tam głupoty. Mordka mocnowczorajsza.
Parę kilometrów później już nie wiedziałem gdzie jestem. Zgubiłem się. Mijałem chwilę wcześniej Zbychowo ale nie chciałem wracać tą samą trasę żeby trochę pozwiedzać. W tym momencie pomyślałem jaki komfort psychiczny mam przez to co wybiegałem do tej pory. Nieistotne dla mnie było to czy do domu mam 5 czy 15 kilometrów. Nogi wciąż były bardzo świeże i wiedziałem, że tak czy inaczej zdążę dobiec do domu, rozciągnąć się, wykąpać i zdążyć do Gdańska na rodzinny obiad. To jedna z tych myśli, dzięki którym niedzielne wybieganie było tak fantastyczne. Człowiek czuje się wolny, bo własne ciało nie powstrzymuje go, by dojść tam gdzie chce. Nie mogę sobie nawet wyobrazić jaki poziom endorfin zaaplikuje sobie organizm za rok czy dwa gdy będzie zdolny do dużo większego wysiłku. Trening podsumowałem również na FB:
Dzisiaj z uwagi na ostatnią nieprzespaną alko-noc zamiast planowanych 14 km, zrobiłem kilometrów 17 z haczykiem. Miejscami fajny cross.
Kocham biegać.
Las jest super.
Ja kocham biegać? Nie może być… ;) Na szczęście pozostała nienawiść do pływania, choć zamierzam to zmienić.
Tydzień zakończył się z 55,8 km na liczniku. Zaczyna się trochę więcej biegania. Zostało 5 tygodni do Biegu Niepodległości.
0 komentarzy