Biegam. Od poniedziałku opiekuję się chorym Tomkiem. Przy okazji złapałem chyba to samo co on. To co usłyszałem o stanie zdrowia juniora młodszego nie brzmiało fajnie. Dostał oczywiście antybiotyk. Trudno, wyglądał naprawdę kiepsko. Poszedłem w jego ślady: bóle brzucha, mega ból gardła, katar, ogólne osłabienie i łamanie w kościach. Nie było wolnych terminów u lekarza więc odpuściłem i postawiłem na jakieś swoje sposoby. Trochę cukierasów na gardło, leków na katar, itp. i dzisiaj mogę powiedzieć, że jest nieźle. Tomek też doszedł do siebie. Ostatnie dni jednak nie były fajne. Bardzo chciałem zrealizować tydzień treningowy ale z drugiej strony nie chciałem poświęcać na to zdrowia, tak by po tygodniu móc wrócić do pracy.
W poniedziałek, czułem się jeszcze dość dobrze, w porównaniu do Tomka więc wieczorem wyruszyłem w trasę. Nie chcąc wiele zwiedzać wybrałem się na rumski MOSiR i tam deptałem ziarenka żwiru i piasku. Rozgrzewka tym razem do 145bpm zaowocowała 3km po 5:45’/km, co mnie dość zaskoczyło. Normalnie robiłem do 140bpm i wychodziło w okolicach 6:20’/km. Później było coś nowego, przyspieszenia 1’/1′. Mocno, fajnie, przyjemnie. Prędkości trochę poniżej 5:00. Sumarycznie trening wyszedł równiutko ze średnią 6:00. Sympatycznie.
We wtorek rano już nie było kolorowo. Nogi czuły się ok ale ogólne samopoczucie było do dupy. Wiedziałem, że trzeba odpuścić. Kurowałem się. Środa minęła również bez zderzania się z warunkami atmosferycznymi. Była lekcja na basenie. Kolejna lipna próba nauki pływania. Nie będę pisał o tym ;)
Nadszedł czwartek. Samopoczucie było lepsze. Czułem ból gardła. Jednak miałem chwilę, gdy kości nie łamały, więc wybrałem się na spacer po Rumi. Trening nie miał być ciężki, 12km po 140<bpm więc stwierdziłem, że dam radę. Nie dałem. Akcja biegunkowa, która się odbyła to coś o czym chcę najszybciej zapomnieć. Ból brzucha, który prawie mnie rozerwał na pół zwalił mnie z nóg. Udało się dotrzeć do domu choć myślałem, że to już niemożliwe. Masakra. Kolejny dzień nie zapowiadał się kolorowo.
A teraz czas na najlepsze…
Nadszedł piątek. Pamiętam to jak wczoraj… oh wait… Wczoraj wiedziałem co na mnie czeka. Najmocniejszy akcent treningowy tego tygodnia. Już na papierze wyglądało to fajnie ale z moim stanem zdrowia nie wiedziałem czy zdecyduje się zmierzyć z tym. Czułem się jednak lepiej, a pogoda była wymarzona do biegania. Było może nawet trochę za ciepło, szczególnie jak na październik. Cóż było robić. Spiąć poślady i ruszyć w trasę. Rozbieganko 4km po 5:45, ćwiczenia, skipy, defilady, wieloskoki, przyspieszenia, bla bla bla i wio ze stadionu. 4 x 2km z 200m truchtu między seriami. Tempa to 5:30, 5:25, 5:20, 5:15. Jak to mam w zwyczaju nie mogłem wstrzelić się w tempo koncentrując się bardziej na tym jaki jestem chory i ubolewając nad swoją słabością ;) Z kilometra na kilometr prędkość na szczęście wzrastała i mogę uznać trening za wykonany według planu. Zmęczyłem się poważnie co jedynie potwierdza poprzednie zdanie. Zadowolenia nikt mi nie zabierze. Natomiast mam nadzieję, że ktoś zabierze mi ból łydki, który dokucza mi do dzisiaj. Czasami nawet przychodzeniu. Nie jest wielki ale czuję, że coś się dzieje. Dupa, dupa, dupa.
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback