To był ciężki tydzień. Wiem, jest już wtorek, a ja dopiero podsumowuje to co skończyło się 2 dni temu. Jakoś tak wyszło, że ciągle coś innego wyskakiwało. Poprzedni tydzień skończył się przebiegiem 65 km. Standardowo zrealizowałem 4 treningi. Było ciężko. Styczeń natomiast zamknął się z 224 kilometrami na liczniku. Robi się coraz ciekawiej :)
Tydzień rozpoczął się we wtorek (choć brzmi to dosyć dziwnie). ;) Dycha do 145 bpm, ćwiczenia i podbiegi 10x100m. Oczywiście śnieg, ślisko, podle. Chciałem gonić wyniki gdy nawierzchnia była sucha i po paru powtórzeniach już miałem zamiar iść do domu. Nie zwolniłem za bardzo, tylko zrobiłem 10 powtórzeń, zgodnie z planem. Nie ma lekko. W domu poczułem, że trening był mocny. Mięśnie bolały, co zdarza mi się bardzo rzadko. Jeszcze ciekawiej było w środę. Bieg z narastającą prędkością, przez połowę trasy wiatr prosto w twarz. Czasami wydawało mi się, że biegnę w miejscu. W głowie odbyłem krótką dysputę o kształtowaniu charakteru poprzez bieganie. Chciałem znowu odpuścić… i znowu zrealizowałem trening według planu. „Płacz na treningu, śmiej się podczas walki”. Piątkowe zmagania to kolejna walka ze śniegiem. Generalnie miałem polubić tym razem zimę ale chyba jednak się na to nie zanosi. Przyzwyczaiłem się do zimna, do opadów, do walącego w mordę gradu, jednak irytacja związana z niemożnością trzymania tętna i tempa w zaplanowanym zakresie rosła we mnie z kilometra na kilometr. Po tuzinie kilosów były ćwiczenia i 10 przyspieszeń, z którymi zaszalałem. Robiłem je na stadionie i myślałem, że na którymś zakręcie bieżni zwyczajnie przywitam się z twarzą z glebą (a właściwie z lodem). Na prostej noga też jeździła do tyłu i odepchnięcia nie były takie efektywne. Wkurw narastał, stadion zamknęli, ewakuowałem się przez ogrodzenie. Efekt: trening zrealizowany według planu.
Długie wybieganie zrobiłem w sobotę, tak by następny tydzień móc zacząć od poniedziałku i mieć odpowiednią ilość czasu na odpoczynek przed zawodami. Pierwszy raz od nie wiem kiedy wybrałem na ten trening płaską trasę, a nie wspinaczkę w pobliski las. Chciałem zasmakować czegoś innego i w efekcie wróciłem z treningu niesamowicie zadowolony i zmotywowany. Polecam takie zmiany! Tym samym chciałem spróbować pobiec dłuższy dystans na nawierzchni zbliżonej do tej, na której będzie rozgrywany półmaraton. Na kolejne offroady na pewno jeszcze przyjdzie czas. Dwudziecha poszła w dwie godzinki. Oczywiście od razu musiałem porównać to do lipcowego startu w Pucku, do którego to przystąpiłem nieprzygotowany. Wtedy zrobiłem dystans półmaratonu (z wieloma górkami i dróżkami lasem) w 2:14 :P W ostatnią sobotę zrobiłem równe 20 km w 1:59… a średnie tętno wyszło 135 uderzeń na minutę, czyli prawie że spacerowo ;) Przez skromność nie wyobrażam sobie 1:50 w Warszawie ale… będziem walczyć!
A jak wyglądał cały miesiąc w kalendarzu? Początek miesiąca to jak pamiętasz powolny powrót do biegania po chorobie. Później ze względu na ferie nastąpił brak zajęć na pływalni (szkółka nie pracowała), a ja byłem jakoś słabo zmotywowany żeby samemu iść walczyć z żywiołem. ;) To trzeba będzie poprawić. Trzeba wziąć plan tygodnia w rękę i wcisnąć gdzieś na siłę (i co ważniejsze NA STAŁE) cotygodniowe 45-minutowe podtopienia.
Tytułowe zdjęcie pochodzi ze strony unsplash.com.
0 komentarzy