Maraton to taki dziwny bieg: przez 30 kilometrów śmiejesz się i rozmawiasz, przez kolejne kilka kilometrów wciąż się uśmiechasz, a później już nie… jednak na ostatnich kilkuset metrach unosisz się nad ziemią i zapominasz, że wszystko Ciebie boli. Dla mnie to był idealny debiut.
Świętej pamięci Władysław Bartoszewski mówił że: „W życiu są rzeczy, które warto, i są rzeczy, które się opłaca, ale nie zawsze to, co warto, się opłaca, i nie zawsze to, co się opłaca, warto”. Nie opłaca się jechać przez całą Polskę, by sobie pobiegać przez te parę godzin… ale warto, bo jak mówi Jacek Walkiewicz „Marzenia są czymś uroczystym, są czymś odświętnym. Natomiast dochodzimy do nich przez taką normalną prozę życia, przez codzienność”.
Wypad do Grodu Kraka udał się! Podróż, pobyt, expo, odbiór pakietów – wszystko na spokojnie, bez stresu. W dzień zawodów pobudka, śniadanko – również na luzie. Nawet się wyspałem porządnie! :) Później podreptałem do pubu Non Iron (cóż za kontrastowa nazwa! :D) gdzie spotkałem się z ekipą Night Runners, która później przemocno kibicowała na trasie maratonu. Było ich peeełno, byli głośni, pomocni i w ogóle super. :)
W ostatniej chwili wizytowałem w toi toi (co staje się ostatnio standardem) i na 60 sekund przed startem biegałem po rynku by znaleźć swoją strefę startową. :P Sam start się chwilę przeciągnął, bo najpierw startowały hand bike’i, więc już na spokojnie czekałem na rozwój wypadków. Po strzale startera i rozpoczęciu biegu nadeszła pierwsza myśl: „kurde, TO się właśnie dzieje!”.
Dla nielubiących czytać – wersja skrócona w postaci wideo. ;)
0-10 km (T – 51:24, Vavg – 5:08’/km)
Przegadałem. :) Gdzieś za plecami rozmawiali o „ostatnim maratonie” i zagaiłem czy chodzi o ostatni bieg do Korony. Gość podchwycił rozmowę i tak się fajnie trzymaliśmy i rozmawialiśmy, że myślałem że razem dobiegniemy do mety. Po chwili dołączył do nas jeszcze jeden chłopak, również debiutant. Trzymali stałe tempo 5:05-5:15 i mega się cieszyłem, że tak na siebie trafiliśmy. Tętno nie wychodziło powyżej 150.
10-20 km (T – 51:08, Vavg – 5:07’/km)
Przegadałem do 15 km. Jeden z naszej gadającej trójki wizytował toi toia i drugi na niego chciał poczekać (nie miał presji na wynik, bo tydzień temu biegł maraton i Kraków był jego ostatnim startem do zdobycia Korony Maratonów Polski). Pobiegłem dalej sam, bo nie chciałem się zatrzymywać. Zacząłem lekko przyspieszać do 5:00 i co chwila przypominałem sobie, to co mówili mi przed startem znajomi maratończycy. Skutecznie mnie to hamowało.
20-25 km (T – 25:12, Vavg – 5:02’/km)
Biegło się nader lekko i nawet przyspieszyłem kilka sekund na każdym kilometrze. Tętno nadal było spokojne, a przyspieszenie czułem chyba bardziej w głowie niż na zegarku. :) Było bardzo subtelne. :P
25-30 km (T – 25:21, Vavg – 5:04’/km)
Pierwsze bóle. Stopy i tył szyi wraz z głową. Komfort biegu trochę spadł ale nogi wciąż byłe mocno świeże. Szyją się specjalnie nie przyjmowałem choć mnie lekko usztywniła. Biegłem swoje i myślałem, że w sumie jeszcze daleko do mety. ;) Kilometry jednak mijały bardzo szybko i dziwiłem się że to już tyle dystansu za mną.
30-35 km (T – 25:09, Vavg – 5:02’/km)
Pstryk! Kto zgasił światło? NIKT! Biegniemy dalej i czujemy się bardzo fajnie! Stwierdziłem, ze to ten moment by coś uszczknąć z czasu. Zwiększyłem stanowczo poziom wysiłku, a jak się okazało nie bardzo przyspieszyłem, hyhyhy. Tempo było co do sekundy takie samo. Mijałem coraz więcej osób, które szły. Czasami zagadywałem, pocieszałem, klepałem po plecach. Nastrój był świetny ale po 32 km zaczął się dla mnie właściwy maraton. To był moment, w którym dowiedziałem się z czym będę musiał się zmierzyć. Poczułem niepokojące bóle w prawym kolanie. Co prawda bardzo lekkie ale zaniepokoiłem się czy w ogóle ukończę te zawody. Chyba zbyt mocno przywiązywałem do tego uwagę. Po kilku minutach do orkiestry przeszkadzajek dołączyły czworogłowe ud. Wyobrażałem sobie że ktoś złapał mnie za mięsień i próbował go wyrwać z przyczepów. Podczas mojej krótkiej kariery biegacza już raz miałem problem z tym miejscem, który wykluczył mnie z uprawiania sportu na parę tygodni. Mimo wszystko utrzymywałem swoje tempo, wyłączałem myślenie o bólu i biegłem swoje. Samopoczucie było nad wyraz fajne. Czekałem na słynną ścianę ale była chyba na drugim pasie ruchu. Gdy zagadywałem kolejną osobę, by zaczęła biec i usłyszałem w odpowiedzi „ściana”, pomyślałem sobie, że ktoś tutaj za bardzo się nad sobą użala. Po chwili się obróciłem by spojrzeć na gościa z przodu… gdybym był ratownikiem medycznym to bym podszedł i zapytał się czy podpiąć go pod kroplówkę. Słabo wyglądał, w sumie to dobrze że szedł, a nie biegł. Fakt wyprzedzania kolejnych osób, przewyższał ważnością grymasy na twarzy. To dodawało niesamowitego kopa by dalej dreptać. Wyskakujące podsumowania kilometrów i wiedza że przez te kilkadziesiąt kilometrów wciąż trzymam dokładnie to samo tempo również dawało mega fun i moc.
35-40 km (T – 26:19, Vavg – 5:16’/km)
Sparta! :) Na początku tego 5-kilometrowego odcinka poczułem wiatr we włosach. ;) Chciało mi się biec ale krótkie odcinki świetnego samopoczucia przeplatały się z chęcią zobaczenia mety. W duchu się śmiałem, że za nic w świecie nie chciałbym biec maratonu po 4 km pływania i 180 km na rowerze. To były te najcięższe kilometry ale jakże urokliwe. Bieg wzdłuż Wisły, zaskakująco sporo biegnących dziewczyn naokoło, pełno kibiców wokół – kapitalna sprawa. Starałem się nie patrzeć na zegarek. Nie chciałem wiedzieć czy za mną 36,4 czy 38,2 kilometra, a zdawałem sobie sprawę że każdy kilometr się dłuży i okupiony jest wewnętrzną walką. Pojawił się ból dolnej partii pleców. Obserwowałem sobie kibiców, czytałem wszystkie tabliczki, uśmiechałem się do ludzi skupiałem się na tym by stawiać nogę za nogą… ale przestawałem czuć bieg. Ból mięśni przytłaczał wszystko… zresztą wtedy to już wszystko bolało. ;) Przez te 40 kilometrów było trochę górek i każdą z nich pokonywałem tym samym tempem – to też dodawało mi pewności siebie i radochy. Podbieg na końcówce drugiego kółka do przyjemnych już nie należał ale nie zamierzałem zwalniać bardziej niż wcześniej. Żadna górka nie miała prawa mnie złamać, choć na tych ostatnich kilometrach tempo nagle spadło.
40-42,5 km (T – 13:15, Vavg – 5:18’/km)
Zapraszam na metę… pod górkę. Jeszcze przed chwilą nastawiałem się bojowo na podbieg do mety. Gdy go wreszcie zobaczyłem to miałem dość. :) Czwóreczka na przodzie pokonanego dystansu dodawała otuchy. To już końcówka! Kibice dawali z siebie wszystko… właściwie na całej długości zawodów. Krakusy dają radę!!! Na kilkaset metrów przed metą śmignęła mi lewą stroną dziewczyna, którą wyprzedziłem parę km wcześniej. O NIE! Zerwałem tempo z 5:30 na okolice 4:30. CZAD! Nagle całe zmęczenie minęło, serce zaczęło pracować na zwiększonych obrotach, pojawił się wiatr, nagle czułem że znowu się ruszam! Usłyszałem swój oddech i generalnie zaczęło mi się super biec. Meta…
Stanąłem, spojrzałem na nogi, trzęsły się jak galaretka. Dziwne, zaskakujące i trochę przerażające ale jakże fajne, masochistyczne uczucie! ;)
Podsumowanko
Ciężko mi znaleźć jakiekolwiek negatywy debiutu oraz całego wyjazdu. Przebiegłem cały dystans. Nie było nawet chwili marszu. Jak na moje warunki był to bieg idealny. Duża w tym zasługa napotkanych na trasie osób. Żałuję, że za metą nie poczekałem tych paru minut na mojego osobistego pacemakera, bo chciałem mu podziękować za te 15 wspólnych kilometrów i pozdrowienia przy każdej kolejnej nawrotce. :) Dzięki tak spokojnie ustawionej prędkości biegu dałem radę przebiec równo prawie cały dystans. W newralgicznych momentach fajnie udało się wyłączyć głowę, by nie produkowała głupot. ;) Bałem się o plecy ale te również dały radę utrzymać fajną sylwetkę przez cały maraton. Na koniec chciałbym każdego namówić na podobną zabawę. Maraton daje cudowne momenty ale lepiej się do niego przygotować, by nie zdychać przez 5-6 godzin na trasie. Wspaniałe chwile debiutanta można przeżyć również za metą. Gdy wszyscy dziwnie kuśtykają i wymieniają głupkowate uśmiechy. :) Gdy do namiotu z depozytami prowadzi jeden schodek i zawodnicy stoją przed nim zastanawiając się „co teraz”. :)) Gdy tego samego dnia widzisz w pizzerii faceta z torbą podróżną, który trzyma się stołu i oparcia krzesła by powoli posadzić tyłek na krześle. :-))) Śmiech i zrozumienie.
Po maratonie spacerkiem powędrowałem do hostelu i już w głowie rysował mi się obraz wdrapywania po schodach na drugie piętro. Hejjj przygodo! ;) Następnego dnia śniadanko, jazda, przystanek w Częstochowie, wynoszenie na rękach omdlałej blondyny z kaplicy (ehhh ta młodzież ;) ) i dalsza, słoneczna trasa w kierunku Trójmiasta. Tak, to był fajny weekend.
Co dalej?
Tydzień obijania i później… kolejny tydzień, podczas którego chce coś pobiegać, pojeździć, coś porobić i potestować jak mogę ułożyć klocki dnia codziennego, by zmieścić się z treningiem, który chciałbym przerobić. Mocno kombinuje, bo głównie poranne obowiązki jak i te od razu po pracy są nie do przeszkoczenia. Ale uda się :) Bo chcę!
Wyniku już Ci gratulowałem, to teraz pogratuluję wpisu, bo zachęca do treningu i jednocześnie pomaga wybić z głowy zbyt wczesny debiut w maratonie :-)
Gratulacje wyniku !!! Do maratonu mam jeszcze 3 lata . :) Ale po przeczytaniu wpisu już bym dzisiaj wystartował :) . Na razie ( po kontuzji 6 tygodniowej: stan zalany ścięgna Achillesa ), wracam jutro do treningów biegowych , maszerując .:)
Zdrowia życzę! Bez niego też pewnie można pobiec ale później pewnie ciężej dojść do siebie. Chciałbym (i to propaguję wśród innych) przebiegać kawałek życia, więc przestałem się spieszyć z wynikami. ;)
Marcin,
po raz kolejny wielkie gratulacje za maraton. I to w takim stylu.
Szczęście debiutanta w maratonie to piękne uczucie :)
Mieliśmy podobne debiuty: też na funie, też z wyprzedzaniem w drugiej części biegu, też bez ściany (która jest tylko i wyłącznie mitem). Ba, mamy nawet czasy bardzo zbliżone.
Z kolei, mój drugi maraton to była już walka, oj walka. Ciekawe jak tutaj będzie wypadało porównanie ;)
ps. Fajne słowa Jacka zacytowałeś.
Hyhyhy no właśnie bo za drugim razem masz już coś do poprawy. ;-) Zobaczymy.
Akurat tak było u mnie. Cóż, każdy swoje odrabia, czasem na własnej skórze.
„Maraton daje cudowne momenty ale lepiej się do niego przygotować, by nie zdychać przez 5-6 godzin na trasie” pełna zgoda. Wtedy można poczuć szczęście debiutanta ;)
To ile dokładnie miesięcy minęło od rozpoczęcia biegania do startu w maratonie?
Biegam co najmniej 3 razy w tygodniu od maja 2013. Wcześniej trochę miesięcy (nie wiem, z 9 miesięcy) dreptałem od czasu do czasu. Także w sumie gdzieś po 2,5-3 lata biegania – to chyba minimalny okres żeby się cały organizm przygotował do takiego kilometrażu