Przygotowania przebiegły sprawnie, a ja czułem się pełen sił. Przed startem odpowiednio wypocząłem i czekałem z wielką nadzieją na to wydarzenie. Zawody czas zacząć!
Do zawodów przystąpiłem niesamowicie zmotywowany. Znałem doskonale trasę i plan był prosty: 15-5-33-2-20 czyli:
– 15 minut na pływanie, co w moim przypadku powinno było się udać. Wszak na 950 m w Charzykowy popłynąłem szybciej niż 2:00/100 m
– 5 minut na T1. Dobieg do strefy i sama strefa jest dość długa. Rok temu miałem 5:20 ale tym razem miałem wyjść z wody w lepszym stanie i szybko pognać do roweru
– 33 minuty na rower. Tutaj w moim planie zaczynały się schody. Taki czas daje średnia 36,4 km/h. W Charzykowy na ponad dwukrotnie dłuższym odcinku miałem niecałe 35 km/h, więc mocno liczyłem, że mimo wiekszej ilości zakrętów dobije w okolice średniej 36-37 km/h.
– 2 minuty na T2. Rok temu miałem 2:20 ale biegłem w wygodniejszych butach SPD do MTB.
– 20 minut na 5 km biegu. To było teoretycznie niemożliwe do zrealizowania ale… jak już pisałem, motywacja była potężna i miałem się bardzo starać.
Dzień przed zawodami zostawiłem mojego rumaka w strefie zmian. Samotnie wisiał tam po to by po paru godzinach przeżyć mega burzę. Trudno się mówi. To tylko maszyna, która miała mnie szczęśliwie i możliwie szybko dowieźć do celu. Przez cały dzień zwracałem uwagę oczywiście na prawidłowe odżywianie i nawadnianie się. Jak to ja, przygotowując się do startu na krótkim dystansie, ładowałem się węglami niczym na połówkę IM. ;)
Dzień startu
Gdy dotarłem do strefy zmian zaczęły wychodzić błędy w przygotowaniu. Najpierw okazało się że nie wziąłem wody, którą miałem zmieszać z proszkiem w bidonie, by powstał napój izotoniczny (a właściwie hipotoniczny). Na rowerze miałem naklejone dwa żele (jeden dla zapasu), więc nie chciałem sypać zbyt dużo proszku, by się nie zasłodzić. Owy izotonik miałem zmieszać w aerobidonie, w którym dodatkowo miałem wrzuconą siateczkę antychlapaczkę (hyhyh jak to się nazywa?). Generalnie za cholerę nie dało się zmieszać płynu przez co na dnie powstało błotko z mokrego proszku, a resztę bidonu wypełniała woda. Chyba brakowało mi trochę kreatywności, zimnej krwi i motywacji by to dokładnie przygotować.
Dopompowałem koła, przygotowałem dokładnie stanowisko, ubrałem się do połowy w piankę i zacząłem biegać dookoła szukając depozytu. Tutaj pierwszy zonk dla organizatora. Wolontariusze nie wiedzieli co, gdzie i jak. Chyba zabrakło czasu na odprawę, bo stali w miejscach, w których ich postawili lecz do końca nie wiedzieli po co. Nie sprawdziły się również słowa organizatora z odprawy, że worki WET i DRY mają pomagać, a nie przeszkadzać. W dzień zawodów wiele osób zostało odprawionych i nie weszło do strefy zmian, bo mieli rzeczy upakowanie w nie taki worek jaki powinni. Na szczęście dalej już było tylko lepiej… no prawie. ;)
Wszystko załatwiłem na czas, przestałem przejmować się glutem w bidonie i poszedłem na plażę a tam, znajomi, rodzina, kapitalny klimat. :) Lekka rozgrzewka, zaznajomienie się z wodą i oczekiwanie na start. Ustawiłem się zupełnie po prawej (zewnętrznej) stronie, gdzieś w połowie stawki. Na strzał startera podszedłem do maty i ruszyłem mocno do przodu.
SWIM
Startowaliśmy przechodząc przez dość wąską jak na kilkaset osób bramę. Dzięki temu po rozpoczęciu pływania ludzie się rozpłynęli na boki i można było od samego początku komfortowo przeć naprzód. Zero fali, zero problemów z nawigacją, zero walki na łokcie – mega czad. Trochę chyba nawet wyprzedzałem, bo wpływałem na innych zawodników i dostawałem serie kopniaków po rękach. Przez taką pierdołę mój zegarek zatrzymał multi-aktywność, a ja nie chcąc z nim walczyć na późniejszych etapach zawodów straciłem podgląd na to co się dzieje z moim organizmem oraz jaki jest czas zawodów.
Na koniec pływania mocno włączyłem nogi… na tyle na ile pozwalał mi oddech. Nad tym muszę jeszcze mocno popracować, bo widzę, że ta drobna rzecz daje świetne efekty. Na wyjściu z wody skakałem jeszcze do wody starając się kogoś wyprzedzić. Wszyscy naokoło szli, a ja widziałem tylko siebie sprzed roku. Wreszcie wstałem, wziąłem 2 oddechy, wkurzyłem się na zegarek ;) i mocno ruszyłem do przodu. Ktoś z kibiców rzucił, że „świetnie, 15 minut”. Początek planu został zrealizowany.
Oficjalny czas pływania to 14:53 (225 czas na 700 zawodników obu fal startowych). Jak na mnie – bomba, choć w porównaniu do innych dyscyplin – dramat po stokroć.
T1
Po wyjściu z wody i poklikaniu na zegarku teoretycznie miałem mierzony jakiś czas. O T1 wiele rozwodzić się nie można. Zgodnie z planem nie założyłem skarpetek, specjalnie nawet nie osuszałem nóg, a mimo to miałem wrażenie że straciłem tam kilka sekund. Co to jednak kilka sekund dla takiego amatora jak ja – nieistotne. Wybiegając z rowerem pacnąłem na zegarku i wyskoczyło mi coś koło 4,5 minuty. W duchu mega się cieszyłem, że mam lekką przewagę czasową. Wiedziałem, że plan na dalszą część zawodów był wyśrubowany, więc było z czego tracić. ;)
Oficjalny czas T1 to 4:37. Po pierwszej strefie zmian zajmowałem 150 pozycję czyli teoretycznie wyprzedziłem na tym dobiegu 75 osób.
BIKE
Na początku jazdy popiłem rozpuszczonym glutem, przepłukałem usta i wyplułem ciecz. Byłem gotów do walki. Problem z tym, że organizm zaczął się buntować. Lekki ból brzucha dał znać że nie wszystko jest w porządku. Ponadto na zegarku nie miałem żadnej informacji oprócz stopera odmierzającego czas jazdy na rowerze. Ból brzucha towarzyszył mi przez większość trasy rowerowej. Szczęście w nieszczęściu, że nie był na tyle uporczywy, by przeszkadzać w walce o sekundy. Starałem się o nim zapomnieć. Nie było trudno, bo co chwila spoglądałem na zegarek i denerwowałem się, że nie wiem ani ile jadę, ani ile czasu minęło od początku zawodów.
W tym momencie wyszła kolejna moja niedoróba. Przez brak podglądu prędkości ciągle wydawało mi się że jadę za wolno. Od jakiegoś czasu miałem małe problemy z przednim hamulcem i mimo że przed startem dokonałem małego serwisu to jadąc już na zawodach ciągle wychylałem się przed kierownicę i palcem starałem się go ustawić… podczas jazdy! Makabra. W ogóle debilny pomysł. Na początku drugiego kółka tak go przycisnąłem że mnie nagle przyhamował i cieszę się że nie wyleciałem przez kierownicę. Nie muszę oczywiście pisać jaki byłem wkur…zony.
Motywacja niestety spadała. Wydawało mi się, że jadę wolno, tak od niechcenia. Zupełnie nie zwracałem uwagi na to, że to ja wyprzedzam i że ugniatam pedały aż miło. To miał być sprint i 30 minut piekła dla moich ud. Nogi pchały ale nie bolały, więc stwierdziłem, że jadę na pewno za wolno. :P Na szczęście często udawało się zapomnieć o zegarku i skupić na innych zawodnikach: „wyprzedzę tego… o i tego następnego zaraz dogonię. Przyspieszył? To i ja jeszcze docisnę, bo w końcu jestem po lewej, więc powinienem wyprzedzać”. ;) Na poniższym filmiku ok. 12 sekundy widać że lecę lewą i wyprzedzam jak Struś Pędziwiatr. ;D
Wracając na chwilę do bólu brzucha. Czułem się źle, nie chciałem nic przyjmować ale zmusiłem się do picia. Na rowerze miałem zjeść również żel ale miałem mocne przeczucie że jak go wciągnę to zwymiotuje. Było mi i tak zbyt słodko w gębie. Zmieniłem strategię, dostosowałem się do warunków zastanych. Może byłoby lepiej gdybym na siłę go jednak wciągnął… szkoda czasu na gdybanie.
Oficjalny czas części kolarskiej to 34:21 (46 czas na 700 zawodników obu fal startowych). Skończyło się rumakowanie. Miałem stoper, więc wiedziałem ile mniej więcej jechałem na rowerze. Strata była zbyt duża, a moc do dalszej walki bardzo niewielka. A to wszystko pomimo świetnej jazdy na tle innych zawodników. Chyba jednak się przeliczyłem co do planowanego tempa na rowerze. ;)
T2
O ile jadąc na rowerze jakoś jeszcze gniotłem o tyle po zejściu nie miałem siły nawet na trucht. Zmuszałem się byle dobiec w butach kolarskich do boksu. Tutaj znowu kłania się brak przygotowania detali. O ile nie ma opcji bym wskakiwał na rower i zakładał dopiero buty (walka z trzema rzepami to dla mnie pewna gleba) o tyle wyjąć stopę z buta jest łatwiej i można było to przećwiczyć wcześniej.
Konając, dreptałem do mojej skrzynki. Odrzuciłem rower, szybko się przebrałem i jazda… no w butach biegowych już jakoś się biegło. Powoli, ale miałem chwilę na złapanie oddechu nim dam w palnik i polecę swoje 4:00 z sekundami, taaaaaaa…
Oficjalny czas T2 to 2:28. Po drugiej strefie zmian zajmowałem 76 pozycję czyli na rowerze wyprzedziłem 74 osoby.
RUN
Rozpoczął się bieg. Oczywiście od razu chciałem przyspieszyć żeby wykorzystać wiatr we włosach z roweru. To jest dobry sposób na narzucenie zbyt mocnego tempa i wyzionięcie ducha po kilku minutach. Ja miałem plan taki, by wskoczyć na tą prędkość i nie martwić się o to co będzie na 2-gim, 3-cim czy kolejnym kilometrze. :P Wyszło inaczej. Pierwszy kilometr chyba w 4:25 – dla mojej motywacji był to gwóźdź do trumny. Kolejny kilometr ze Świętojańską minimalnie poniżej 5:00 – dramat ale chwilę później poczułem się nieco lepiej. Na tyle lepiej, że mogłem biec te 4:20 i nawiązać walkę z innymi osobami. Im dalej biegłem tym humor powracał. Wiedziałem że na 1:15 czy nawet 1:17 nie mam szans ale meta była coraz bliżej i to się liczyło.
Na ostatnich 1500 m złapałem się pleców jednego gościa, który ładnie parł do przodu. Trzymałem się pół kroku za nim i w głowie ułożyłem sobie własny challenge motywacyjny, że mimo absolutnie zerowych chęci na kontynuowanie biegu wyprzedzę go. Niecały kilometr przed metą odpaliłem (aż sam się zdziwiłem jak mocno przyspieszyłem) i co jakiś czas oglądałem się za siebie… i wiecie co? Nikt mnie nie miał ochoty gonić. Sam bym nie miał ochoty gonić kogoś takiego jak ja, bo nagle okazało się, że mam z czego biec! Sapałem jak parowóz ale biegłem 4:00-4:10 i było fajnie. ;) Tak naprawdę to modliłem się o metę ehehehe ;-)
Oficjalny czas biegu to 22:17 (78 czas na 700 zawodników obu fal startowych). Podczas biegu wyprzedziłem 9 osób – zwracam uwagę że nie biegłem w grupie, by móc wyprzedzać hurtowo, tylko zawodnicy zdarzali się bardzo rzadko. :P
Finalnie ukończyłem zawody na 65 miejscu (choć przez długi czas na wynikach widniałem na 64 pozycji) z czasem 1:18:35.
Podsumowanie
Wiele razy starałem się wmawiać sobie, że ten wynik jest dobry. Kurcze, on jest dobry! Naprawdę dobry, ale nie mogę być z niego zadowolony po tylu małych błędach jakie popełniłem. Nawet gdybym bez ich popełnienia miał skończyć tylko 30 sekund wcześniej to wiedziałbym że dałem z siebie 100%. A tak, nie jestem pewien na jaki czas mnie obecnie stać na dystansie sprinterskim. Irytacje podnosi fakt, że przez głupie niedopatrzenia nie pozwoliłem sobie wykorzystać zbudowanej przez miesiące formy. Ten start był prawdopodobnie pożegnaniem z dystansem sprinterskim zatem 1:18:35 będzie mnie prześladować jeszcze przez bardzo długi czas. Taki lajf. ;)
Z ciekawostek. Ponownie okazało się że to rower, a nie bieg jest moją najmocniejszą dyscypliną. To bardzo dobrze, bo na rowerze spędza się najwięcej czasu podczas zawodów. Tak ma być ale… w głowie ciągle mi siedzi, że ja przecież jestem głównie biegaczem a nie triathlonistą. Stąd zawsze mam nadzieję że ten bieg będzie lekki i szybki. ;) Nie jest ale to rodzi kolejny pozytyw, ponieważ oznacza, że moje nogi potrafią cisnąć na rowerze aż się gotuje, hehe. Na wiosnę, gdy zaczynałem treningi kolarskie to był duży problem. Nie umiałem się zmęczyć na rowerze. Po prostu nie miałem siły cisnąć mimo że serduszko ledwie co pikało.
Odbierając rower ze strefy zmian zobaczyłem, że tylna opona wystrzeliła na słońcu. Dobrze że nie stało się to na zawodach. ;) Po wyjściu ze strefy kolejny zonk. Okazało się że zabrakło koszulek damskich dla finiszerów. Ehhhh no szkoda wielka, bo zabrakło ich dla tych, dla których miały one największą wartość. I to wszystko przy 300 zawodnikach na mecie mniej niż było zapisanych.
Finalnie widzę bardzo duży progres jeśli chodzi o formę… ale przecież im forma byłaby wyższa tym bardziej irytowałby mnie wynik w Gdyni. ;) Zapominam o tym! Patrzę w przyszłość, a ta rysuje się bardzo ciężko. Najpierw start na dystansie olimpijskim, który zrobię bez przygotowania, z biegu, a potem Maraton Warszawski… duże wyzwanie.
Chęci do walki są.
Zdrowie… powiedzmy.
Pieniądze… się znajdą.
Zatem kapcie na nogi i jazda.
Najlepsze jeszcze nie nadeszło.
Na sam koniec chciałbym bardzo gorąco pozdrowić wszystkich znajomych, z którymi dzieliłem chodniki i ulice tego dnia i razem w pocie czoła przemierzaliśmy wody i drogi walcząc ze słońcem i własnymi słabościami. Przez tygodnie i miesiące wymienialiśmy się spostrzeżeniami, uwagami i motywowaliśmy nawzajem aby ten dzień był jaki był. Pozdrawiam gorąco Anię, Dorotę, Ewę, Laurę, Karolinę i Marcina. Do zobaczenia za rok… a może wcześniej na jakimś innym triathlonie? ;o)
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback