To był piękny weekend. Większość rzeczy poszło albo tak jak sobie wymarzyłem albo tak jak sobie to wyobrażałem (również w najczarniejszych snach). ;) Ten wpis będzie najprawdopodobniej najdłuższym wpisem na blogu, bo piszę go, gdy jeszcze coś pamiętam z tych dni, a działo się naprawdę sporo.
Piątek – przygotowania
W piątek miałem dzień wolny w pracy. Rano odwiozłem dzieci do przedszkola i zameldowałem się na plaży w śródmieściu na oficjalnym treningu pływackim. Spotkałem się przy okazji z kolegą tworzącym cyclingfactory.pl, od którego to wziąłem pomysł na domenę własnego bloga. :) Razem z Michałem znamy się od jakiegoś czasu ale pierwszy raz widzieliśmy się na żywo. Pogadaliśmy, wskoczyliśmy w pianki i Michał popłynął, a ja próbowałem dopłynąć gdzie pokazano. W sumie zrobiliśmy dwa wyznaczone kółka i tyle było z tego pływania. Wyszło chyba koło 1000 m ale to mało istotne. Moja samoocena znowu poleciała lekko w dół.
Resztę dnia spędziłem mało produktywnie. Kszątałem się trochę po centrum, odwiedzając centrum wolontariatu (dzień później miałem pomagać przy zabezpieczaniu trasy), by chwilę później jechać do Gdyńskiej Areny na expo. Jeździłem w tą i z powrotem i wreszcie nie odwiedziłem żadnych warsztatów ani wykładów. :) Za to na spokojnie zapoznałem się ze strefą zmian, wziąłem udział w jakimś konkursie sprawnościowym Herbalife, odebrałem numer startowy i odstawiłem mojego dwukołowego rumaka do strefy zmian. Przy okazji też skoczył mi trochę gul w gardle na widok całej otoczki zawodów. Wokół Expo stały zaparkowane auta typu „Porsche Panamera Turbo S fiu bzdziu” z bagażnikami na dachu i rowerami w cenie nowej Fabii. Życie. ;)
Wieczorem odbyła się odprawa przed zawodami sprinterskimi. Pojechałem na nią z moimi dwoma małymi kibicami. To była dobra odprawa. Jedną z ciekawszych dla mnie informacji było to, że wydłużono limit części pływackiej z 25 do 30 minut. Stwierdziłem wtedy, że żadna cholera nie zatrzyma mnie już przed przekroczeniem linii mety tych zawodów. Przy okazji padło też pytanie o to kto debiutuje w tri. Podniosłem rękę i odwróciłem głowę, bo siedziałem w pierwszym rzędzie. Za sobą zobaczyłem las rąk. Jak już pisałem… to była dobra odprawa. ;) Przynajmniej dla mnie.
Sobota – dzień wyścigu
Sobota rano, zapakowałem się z tobołami i wio na SKM. Auto zostawiłem kibicom, by po wyspaniu się mogli w pełni sprawni przyjechać i kibicować. :P W strefie zmian zrzuciłem rzeczy i stałem jak kołek patrząc jak inni pucują się przy swoich maszynach. No dobra, spokój, chill out, debiutuje, nie ma co się spinać. Rowerów MTB było może z 5%. Nim ułożyłem się z rzeczami w plastikowej skrzynce minęło sporo czasu. Generalnie można by o tym opowiedzieć małą historyjkę ale to nie tym razem. Jak się okazało za sąsiada w strefę zmian miałem znajomego z biegu górskiego. :) Jak to powiadają: razem raźniej, więc się ucieszyłem. Ciśnienie się podnosiło. Wreszcie trafiliśmy do strefy startowej na plaży. Pianka w górę, gogle na twarz i lekkie moczonko wstępne. Wszystko było jak należy. Co prawda dzień wcześniej kupiłem sobie dopiero nowe okularki, bo w starych była tragedia ale po regulacji na 10 minut przed startem byłem gotów. Wyszedłem na brzeg i trzeba było kilka minut poczekać. Serce waliło mi jak na finiszu biegu na 10k.
Strzał z armatki dał znak do wejścia do wody. Cóż było robić. Zacząłem iść, później płynąć. Dobrze szło… pierwsze 200 metrów. Później szło nieco gorzej ale wciąż w miarę ok. Trochę się odbijałem od innych, ktoś mnie złapał za rękę, generalnie pralka okazała się łaskawa. Na szczęście wiedziałem czego mogę się spodziewać więc o specjalnym szoku mogłem zapomnieć. Pierwszą boją był katamaran Lecha. To co się tam działo to były najgorsze minuty całego mojego doświadczania triathlonu. Zrobił się korek. Ludzie walczyli, by posuwać się do przodu. Odpychali się od innych lub na nich opierali. Zamiast przeć do przodu walczyłem żeby zostać z głową nad wodą przy czym inni ochoczo opierali się na mnie jakby chcieli odpocząć. Dramat. Wydawało się że trwało to długo… w sumie nie wiem ile, bo nie o tym wtedy myślałem. Prawo dżungli. Po wyjściu z tego kotła nie miałem sił na nic. Płynąłem jakąś pokraczną żabką (bo żabką pływać nie umiem) starając się trochę odpocząć. Czasami odpalałem kraula, by nie zostać zupełnie z tyłu. Było źle. Gdy złapałem grunt pod nogami złapałem 2 oddechy i ruszyłem do „wyjścia z wody”. Lekka panika ustąpiła miejsca nieśmiałemu uśmiechowi. Teraz już nie musiałem się nigdzie śpieszyć… chociaż chciałem. Dałem jednak sobie chwilę luzu. Szybkim krokiem doszedłem do dywaniku i truchtem pognałem do T1. Gdy zobaczyłem pierwszego z moich kibiców od razu się uśmiechnąłem i z takim uśmiechem kontynuowałem zawody aż do samego końca. Na ok. 460 zawodników z wody wyszedłem 320… ups. Czas płynięcia 16:21 czyli mega fajnie jak dla mnie. ;) Przypominam że przed zawodami nie wiedziałem czy zmieszczę się w 25 minutach. :P
Zabawnie było w T1. Dotruchtanie do miejsca obnażenia się trochę trwało więc miałem czas na rozglądanie się, uśmiechanie, rozbieranie, rozmyślanie… :P gdy dobiegłem do roweru zza pleców wyskoczył Jacek, mój sąsiad ze strefy zmian. Od razu było milej, bo jak wiadomo… razem raźniej. ;) Szybko zrzuciłem piankę, wsunąłem skarpety, buty, oksy, kask… numer na plecy i chwyciłem niepewnie za rower. Stałem tak z 3 sekundy, kapiąc na szary dywanik i zastanawiałem się… to już koniec? To wszystko? Czy czegoś nie zapomniałem? Jacek jeszcze coś majstrował, a ja pobiegłem. Jak się okazało, z wody wyszedłem 320-sty ale z T1 już na 297 pozycji. :-)
Nim towarzystwo rowerowe na wyjściu ze strefy zmian zapięło się w swoje wyścigowe rowery typu Ferrari, ja już od minuty pedałowałem. Zdziwiło mnie, że startują oni tak wolno. Przecież to sprint. Miałem ustawione przełożenie bodaj 2×5 i od razu wszedłem na wysoką kadencję i zaraz potem zmieniłem na blat. W ogóle to ten prawie 700 metrowy bieg do/w T1 przelał chyba całą krew z ramion w nogi, bo od samego początku pedałowania czułem się świetnie. Na początku trochę zakrętów ale starałem się walczyć, bo widziałem, że Ferrari na zakrętach mega zwalniają. Nie mam żadnego doświadczenia w jeździe na szosówce ale to naprawdę tak kiepsko trzyma się drogi? W każdym bądź razie mijałem kolejnych szosowców. Na ul. Polskiej wreszcie spojrzałem ile jadę, bo kręciło mi się jakoś lekko. Ku mojemu zdziwieniu nie ocierałem się o 30, tylko jechałem 35-37 km/h. Jeszcze w piątek, przed odstawieniem roweru na „parking strzeżony” dopompowałem koła w moim Jeepie na maxa, co zdarzyło mi się pierwszy raz. Ten fakt oraz ogólne zajaranie uczestnictwem w zawodach dało mi mega powera do kręcenia korbą. Wyprzedzałem, byłem wyprzedzany. W sumie to było nieważne. Jechałem super jak dla mnie tempem, cieszyłem się wspólną jazdą, totalny odjazd. :) Na koniec pierwszego kółka nagle ktoś śmignął mi z prawej strony. Na tyłku zobaczyłem tlyko napis Rak. Ok, z tym panem to ja się ścigać nie będę. ;) Gdy zawróciłem na drugie sąsiad ze strefy – Jacek, życzył powodzenia. Jak się okazało złapał gumę na ul. Polskiej. :( Szkoda. W pewnym momencie zacząłem odczuwać zmęczenie nóg. Zgarnąłem z kierownicy żelik, wciągnąłem, popiłem i walczyłem dalej. To były dopiero pierwsze bóle, więc wiele o nich nie myślałem tylko cisnąłem swoje. Lekkie pieczenie mięsa przecież mi nie zaszkodzi. Nawet jakbym miał się skatować na rowerze, to przecież 5 km biegu się dokulam. ;)
Drugie kółko poszło minimalnie, wręcz niezauważalnie wolniej. Chwilowe prędkości z czwórką na przedzie dawały więcej uśmiechu i pary w nogach niż powodów do zmartwień. Średnia 32,4 km/h może nie powala na kolana ale czas 38:33 był zdecydowanie lepszy od zakładanego. Wśród szosowców mój terenowy rumak pojechał 187 czas. Byłem zadowolony. Na koniec drugiego kółka zawodniczka Magda (którą szczerze pozdrawiam :) ) rzuciła mi hasło, że się już ze mną nie ściga. :) Mijaliśmy się na trasie kilka razy. Raz z przodu byłem ja, raz ona. Prawie cały czas atmosfera była przyjazna. Uśmiech nie znikał z twarzy.
Wjeżdżając ponownie do strefy zmian usłyszałem głośny doping i głoś komentatora. Na metę wbiegał drugi i trzeci zawodnik. Spojrzałem na zegarek. Dopiero co minęła godzina, oniemiałem. Nagle wymarzone 90 minut stało się dziecinnie proste do zrobienia. Co prawda zobaczyłem odwieszonych multum rowerów ale specjalnie mnie to nie zmartwiło. Zrzuciłem rower,… wywracając przy okazji rower obok. Kask, gogle – out. Buty, czapka,… znowu chwila zastanowienia czy to wszystko, no i co z rowerem obok. Posprzątałem po sobie, odwiesiłem rower sąsiada i poleciałem na trasę biegową. Z T2 wybiegłem na 229 pozycji, więc na rowerze wyprzedziłem 68 osób. Dziwne, bo to ja miałem być wyprzedzany na trasie kolarskiej.
Nie chciałem się katować. Przed zawodami miałem cichą nadzieję, że nie polecę na złamanie karku jak oszołom, tylko będę się maksymalnie jarał tym debiutem. Sposób, w jaki przeżywałem te zawody nakręcił mnie bardziej niż wszystko inne. Właśnie dlatego, że udało się chłonąć te zawody, cieszyć się nimi, dostrzegać to co dzieje się naokoło. Podczas etapu biegowego nie wyprzedził mnie już nikt. Wyprzedzałem tylko ja, biegnąc spokojnym tempem. Czasami wydawało się za wolno ale to normalne po zejściu z roweru. Zagadywałem kibiców i zawodników. Lekko mi odbiło. Pozytywnie oczywiście. ;) Na ostatnim kilometrze pobiegł ze mną kawałek kolega Michał i namówił mnie na podkręcenie tempa. Miałem spory luz w nogach i płucach, więc na szybko ciachnąłem dwie osoby przede mną i miałem dobry widok na wprost, bo z przodu nikogo akurat już nie było. Lekki wiraż w lewo, później w prawo i prosta do mety…
Wtedy mnie zatkało. Na głos, choć dość cicho rzekłem „ja pierdole”. :) To było jedno z tych pięknych określeń otaczającej przyrody. ;) Zielony dywan, z przodu brama-meta, słońce, wokoło pełno ludzi życzliwie obdarowujących oklaskami, wszędzie jakoś tak jasno. Prawie zacząłem płakać ale kurde… nie moment teraz na łzy… chociaż może. To było najpiękniejsze 100 metrów jakie przebiegłem do tej pory. Później, niekończąca się radość. Ahhhhhh :)))))
Wracając na chwilę do cyferek. Bieg zrobiłem w 22:11. To był 93 czas wśród ogółu. Na krótkiej 5-kilometrowej trasie udało się minąć 56 zawodników. Finalnie znalazłem się na 173 pozycji, a co najważniejsze – ukończyłem zawody!
Na trasie wiele razy spotykałem się z życzyliwym dopingiem rodziny, znajomych i nieznajomych. Mega wielkie dzięki za to. Każdemu z osobna. Póki co, jeszcze każdy z tych momentów mam w pamięci. :) Wielkie podziękowania dla niektórych za przesłane zdjęcia. Ania, Michał jeden i Michał drugi oraz Szymon – jesteście super. :)
Niedziela – wolontariat
Nie napisałem wszystkiego co chciałem, a mimo to wpis się trochę rozwlekł. ;) Dlatego też o niedzieli napiszę tylko parę zdań. W tym dniu startować miał Michał. Ja natomiast miałem pracować jako wolontariusz. Dostaliśmy z ekipą kawałek trasy biegowej przy hotelu Gdynia. Na dzień dobry trzeba było chwilę się poużerać z ludźmi ale później był względny spokój. Przy okazji miałem duuużo czasu, by obserwować zmagania zawodników na ostatnim etapie ich drogi do mety w tych zawodach. To co widziałem dało mi do zrozumienia, że jeśli ktoś mówi, że 2 km to on właściwie przepłynie, 90 km to jak się spręży to przejedzie, a półmaraton to przebiegnie choćby marszobiegiem… to taka osoba nie wie zupełnie co stanie się z jego ciałem gdy połączy te aktywności razem. Jeśli ktoś twierdzi inaczej – zapraszam do uczestnictwa chociażby 9 sierpnia 2015 w Gdyni.
Na Michała czekałem dość długo. Już myślałem, że gdzieś go przeoczyłem na pierwszym kółku biegu ale rzeczywistość okazała się bardziej dramatyczna.
Bardzo fajny wpis. Pozatym wielkie gratulacje:-)
Dzięki serdeczne za wsparcie na trasie. Odliczałem te kilometry, kiedy będę mógł Cię znowu zobaczyć na kolejnym kółku. To mnie pchało dalej i dzięki temu jednak dokuśtykałem do mety. Odnośnie Twoje startu, to osiągnąłeś mega wynik. Poprawisz trochę pływanie i będziesz groźny dla najlepszych! :)
Ciekawie opisane tyle emocji płynie w każdym zdaniu ,nie zapomniałeś podziękować rodzinie i przyjaciołom, przecież to kolosalne zmęczenie .Teraz wiesz rozumiesz co to jest sport wyczynowy. Pozdrawiam wszystkich uczestników.
Pisałem podziękowania dla rodziny. :) To oni wspierają mnie na codzień.
Gratuluję ukończenia zawodów i świetnego wyniku!