Dzisiaj rozprawka nieco psychologiczna. Odpowiedź na pytanie z tytułu tego wpisu jest oczywiście inna dla każdej osoby. Na pewno ma na nią wpływ ilość maratonów zaliczanych do Korony Maratonów Polskich oraz fakt, że po piątym maratonie jest radość, że można sobie już dać spokój. :P Czy na pewno?
Był tydzień startowy. Za parę dni miałem pobiec swój ostatni maraton. Pomyślałem sobie jak to smutno będzie gdy w perspektywie następnych iluś miesięcy nie będzie żadnego tego typu wyzwania do przebiegnięcia. Nie wiem dlaczego moja głowa tak pomyślała. Brak wyzwań? Skądże. Przecież parę tygodni wcześniej podjąłem decyzję o starcie w ultramaratonie kolarskim. Coś jednak jest w tym dystansie. Coś przyciąga… coś jak kropka nad M w logotypie Ironmana. ;)
Jeśli jesteś stałym czytelnikiem mojego bloga, to wiesz co myślę o maratonie. Ani to zdrowe, ani fajne. Jeszcze niedawno jedynym miło wspominanym maratonem był mój debiut w Krakowie. Późniejszy start w Warszawie mnie powykrzywiał i do mety biegłem zgięty w bok, poskręcany przez skurcze wielu części ciała. Ale to jednak Dębno zostawiło największą ranę… na honorze. ;)
Niby Dębna miałem nie biec. Nie byłem do niego odpowiednio przygotowany (przerwa w zimę itp) i trener odradzał ale ja oczywiście byłem mądrzejszy… bo Korona… wszystko dla tej Korony. Pobiegłem. Był to najgorszy ze złych startów. Z perspektywy czasu cieszę się że go pobiegłem i mam zaliczone te 5 imprez… chociaż nie wiem czy nawet wyślę wniosek o medal Korony. :P
Jednak ostatnie dwa maratony jakie biegłem i to w odstępie miesiąca były zupełnie inne. Po pierwsze i najważniejsze nie było zgonu po 30, 32 czy 35 km. W sumie to w Krakowie było podobnie. Wtedy nie wiedziałem, co to będzie… na nic się nie nastawiałem. A w kolejnych startach? Nastawiłem się, że po 30 km będzie źle… no i było. Ostatnio zmieniłem jednak podejście… ale nie tylko.
Po dogłębnych przemyśleniach znalazłem 3 aspekty, które pozwoliły mi na przełamanie się i osiągnięcie fajnych wyników tej jesieni:
- Przygotowanie – niby sprawa oczywista. Niektórzy mówią, że ważniejsza jest głowa, a nie ciało jednak pewnych ograniczeń nie pokonamy jeśli nie przygotujemy się odpowiednio. Tutaj ukłony dla Piotra Suchenia, kołcza-kolegi, który układa klocki z jednostkami treningowymi w taki dziwny sposób, że forma przychodzi wtedy kiedy powinna. Spoglądam czasami na szybko na przerobione mikro i mezocykle i nie wiem skąd to się bierze, że podchodząc pod dwa starty w odległości miesiąca czy dwóch na jednym starcie ledwo co chodzę (przed każdym startem tapering itp), a na drugim (tym ważniejszym) nagle klepie wynik, o którym nawet nie śniłem. :) Piona Piotr!
- Uśmiech – kiedyś „testowałem” uśmiech na treningu… w ciszy… gdy nikogo nie było wokół. ;) Nie wiem jak u Ciebie ale u mnie (u)śmiech zwyczajnie luzuje całe ciało. Wyczuwam gdy biegnę zbyt spięty i szeroki uśmiech powoduje swobodniejsze ruchy ramionami i lżejsze wyrzucanie nogi do przodu. Nie jest to pewnie nic odkrywczego ale działa to nie tylko na ciało ale i na umysł. Zarówno we Wrocławiu jak i w Poznaniu uśmiech na mojej twarzy powodował głośniejszy i serdeczniejszy doping ze strony kibiców. Jak tu ich nie kochać. :) A to wszystko przez nastawienie się, że gdy widzę kibiców to się zwyczajnie cieszę! :D Pozytywne myślenie… tak… o tym sporo opowiadał Krzysiek w ostatnim odcinku podcastu.
- Nastawienie – nie chodzi tylko o pozytywne myślenie. O tym był punkt 2. ;) Startując w Poznaniu wiedziałem, że będzie to bieg do odcięcia, że nie ma litości, że nie będzie ściany… Parę dni przed Maratonem w Poznaniu Bartek Olszewski napisał wpis „Przekleństwo 30 kilometra„. Dzięki Bartek! Niby wszystko oczywiste ale to była jedna z tych kropel, która drążyła zmianę mojego myślenia. Stojąc na starcie w Poznaniu myślałem tylko o dwóch rzeczach: „to tylko dwa półmaratony” (kłamstwo ;) ale miało być zero litości dla siebie, więc sobie tak SKUTECZNIE wmówiłem) oraz „kryzys przyjdzie na 40 km”… nie przyszedł. ;) W najcięższych momentach odliczałem kilometry do 40-stki zamiast do mety. A po 40… nie było z górki ale to już nie było istotne.
Podsumowując
Punkt 1 to ciężka i systematyczna praca.
Punkt 2 można wyćwiczyć… ale tu nie chodzi tylko o szczerzenie zębów ale o mentalność, pozytywne nastawienie do życia, ludzi i wysiłku. Więcej o tym napiszę w swojej relacji z maratonu w okolicach 36 km gdyż miała tam miejsce niefajna sytuacja.
Punkt 3… może trochę błądzę ale wydaje mi się, że pomoc w realizacji tego punktu programu przyszła z zupełnie nieoczekiwanej strony. „Winy” upatruje w medytacji. Więcej o tym… kiedyś :P Nie praktykuje jej od dawna… i medytowałem do tej pory zaledwie kilka razy ale wydaje mi się, że wzrastająca umiejętność długotrwałego skupienia się na jednej rzeczy (choćby głowa chciała inaczej) miała swój przyczynek w poznańskiej życiówce. Pewnie za bardzo się rozwodzę nad tym, ale może to być ciekawy case do poszerzania swojej wiedzy w tym kierunku.
P.S. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko zobaczenia siebie na oficjalnym filmie z maratonu w Poznaniu. Cóż… this task is DONE! ;)
Ja uważam, że wystarczy przebiec jeden żeby polubić ten dystans :) W poniedziałek ściągając z łóżka obolałe nogi, stawiając ociężale kroki już wiedziałem, że chcę przebiec kolejny :) Tylko, że nie chcę tego robić dla ilości, ale znów poświęcić czas na spokojne przygotowanie i cieszyć się na mecie z osiągnięcia założonego celu, jak to miało miejsce w tym roku w Poznaniu (3.58.01 debiut biegowy, tak to ja mailowałem z Tobą :D).
Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy :)
hehe :) Satysfakcja związana z debiutem to inna historia. ;) Oczywiście ten wpis to tylko podsumowanie mojej historii, a nie jedyna i prawdziwa odpowiedź na postawione pytanie.
Podoba mi się Twoje podejście do tematu!
Pozdro Mateusz :)