3 lata temu siedząc z kolegami w Cafe Contrast ustalaliśmy co to będziemy robić i co pić podczas wieczoru kawalerskiego kolegi, który miał odbyć się w niedalekiej przyszłości. Obok nas rozstawiano różnego rodzaju sprzęt na Herbalife Triathlon Gdynia 2013. Rozmarzyłem się, jak to by było ukończyć kiedyś takie zawody – mission impossible.
Sporo wody w Wiśle upłynęło i sporo wody wypiłem z niecki pływalni (za mało :P) i nagle znalazłem sie na mecie Ironman Gdynia. Zaczęło się od podjęcia decyzji, która poskutkowała zapisem do szkółki dla staruchów. Wspominałem o tym we wpisie z 2013 roku. :D Na relację z pierwszych zajęć w wodzie nie trzeba było długo czekać. ;) Wtedy wyglądało to tak, że stojąc na dnie basenu gdy miałem wodę na wysokości pępka mieliśmy wsadzić głowę pod wodę. Gdy tylko to robiłem panikowałem… mimo że cały czas stałem na dnie i w każdej chwili mogłem się wyprostować. Kolejne ćwiczenia czyli odepchnięcie się od ściany i podryfowanie strzałką 3 metry z głową w wodzie było związane ze strachem niemożliwym do przeskoczenia. Jakże prawdziwe jest powiedzenie „wszystko jest trudne nim stanie się proste”.
Kolejne wpisy dotyczące mojego pływania nie nastrajały optymizmem. A jednak się udało…. tfu, w życiu nic się nie udaje. ;)
Piszę to wszystko dlatego, żeby pokazać, że nawet najtrudniejsze początki mogą przynieść jakiś tam owoc. ;) Pewnie nie podium, a może nawet i zasuwanie w szarym końcu. Jednak samo ukończenie tego dystansu jest sporym wyzwaniem. Podobnie jest zresztą z maratonem… bo gdy nadchodzi płacz i myśli, że „ja już nie dam rady”, to trzeba lecieć dalej, bo czas gra na naszą niekorzyść.
Mój rozbieg w tri był bardzo delikatny. Najpierw jedno „moczenie” ;) w tygodniu, po kilku miesiącach dwa, bo jedno nie dawało spodziewanych rezultatów… a zapisałem się już na Sprint Herbalife Triathlon Gdynia 2014. :) Zresztą gdy stanąłem na plaży i wiedziałem, że nie ma odwrotu i trzeba będzie przepłynąć 750m to srałem ze strachu. :)
A później, trzeba było wydłużać dystans… ale bardzo powoli i raczej skupiając się na poprawie wyników niż jak najszybszym sięgnięciu po „połówkę”… jakkolwiek to brzmi. ;) I UWAGA – spoiler alert – połówka nie uciekła! Nadal jest od groma imprez w PL na tym dystansie, więc jeśli chcesz gdzieś startować, to w okresie letnim wybierz tydzień, a lokalizacja się znajdzie.
No ale miałem tutaj pisać o ajronmenie. No to zaczynamy.
Piątek…
… przywitał nas aurą lekko mżawkową. ;) Czasami mżawka zmieniałą się w ulewę, a po niej następowała pizgawica i krople latały w boki, z dołu w górę i w różnych dziwacznych konfiguracjach. Świetny prognostyk na sobotni sprint. Twarze sprinterów budowały obraz zaciekawienia i wiary, że jutro wszystko będzie dobrze. ;) Królową piątku została jednak Magda z teamu 69-69, która to wzięła chip Macieja (tzn. dostała taki od org)… a może to Maciej wziął ją… znaczy jej… chipa. Tak czy inaczej Magda zadomowiła się w biurze zawodów ale wreszcie dostała swój i tylko swój upragniony kawałek plastiku. W sumie nie do końca swój, bo nazajutrz musiała go oddać jako grzeczna uczestniczka IronSprintu. :)
Mi osobiście szkoda było zawodników, bo słaba pogoda oznacza mniej liczną obsadę po stronie kibiców. Na szczęście jednak pogoda dopisała.
Sobotnim…
rankiem wyruszyłem do Gdyni zobaczyć jak koleżanki i koledzy walczą z przeciwnościami losu, który sam wybrali. :P Pogoda wyśmienita. Pogadaliśmy ze znajomymi, rachu ciachu i było po imprezie. Dopingując koleżankę Magdę, ta ładnie się uśmiechnęła. Dopingując kolegę Witka, ten uśmiechnął się równie ładnie ale było w tym uśmiechu coś takiego jak by chciał podejść i walnąć mnie w mordę. :) Suma summarum podobno „będzie pan zadowolony”. ;)
Na sobotni wieczór planowana była jeszcze odprawa dla ajronmentów, zrzut bolidów i worków do strefy zmian (choć trener mówił, żebym worek zawsze trzymał przy sobie :P) oraz główna atrakcja wieczoru pod tytułem „Triathlon Story, czyli chłopaki z żelaza”. Spektakl podzielony na 2 części. Część pierwsza „hihowata”. Myślałem, że przedstawienie będzie o czymś zupełnie innym. W sensie o tri ale o relacjach domowych i głupich zachowaniach zawodników… tzn. o zachowaniach trochę było. :)
Druga część przedstawienia to już pełen ogień. Ryłem ze śmiechu. :) Dodatkowej beki dostarczył Bartłomiej Topa jak popierdzielił wypowiedzi i chwilowo chłopaki stojący na scenie byli wyłączeniu z pracy, bo nie mogli powstrzymać się ze śmiechu. Generalnie chodziło o wydrę, a później jelonka i renifera, a to wszystko w klimacie „posmaku czopków w buzi”. Ci co byli wiedzą. Ci co nie byli niech polują na kolejną edycję.
Niedziela…
rozpoczęła się przecudownie gdyż organizacja poranka wyszła idealnie. Tak że jazda panie Gazda, przyklejanie żeli, dopompowanie oponek, bliskie spotkania z neoprenem i takie tam. Wszystko na luzie, puls w granicach normy, relaks i milusi klimacik. Trochę się potaplaliśmy z kolegą Michałem w wodzie, lekka rozgrzewka… Rano nieco byłem zaniepokojony bólem lewego barku. Specjalnie byłem leser #1 na pływalni, migałem się jak mogłem, by nie powtórzyć sytuacji z Susza… Suszu? Meh. Na rozgrzewce na szczęście już nic nie bolało.
Swim
Pyk, fik, mik, tu fota, tam piątka i bum, strzelili, a my jak spłoszone kaczki wkicaliśmy (kaczki kicają? impossible is nothing!) do wody. A woda jak to w Gdyni: płytko, głębiej, płycej – taka zabawa w ciuciubabkę. Zabawa krótka, więc niestety trzeba było zacząć płynąć. Płyniemy, płyniemy i nagle po X żółtych bojek objawia się ona. Biała bojka. Oczywiście skoro słabo pływam to muszę być też muppetem w kwestii przygotowania do etapu pływackiego. Zobaczyłem białą boję i już się jarałem, że kilometr za nami i że zaraz skręcamy w lewo. Problem w tym że wszyscy płynęli dalej prosto, więc skumałem, że biała miała być czerwona, a czerwona to stop, w lewo i raus dalej.
No to mina mi zrzędła bo woda była mielona, bojki mijały, meduzy również, a nawet czerwona latarnia została odhaczona i nadal nie skręcaliśmy. Ale płynęło się bardzo sympatycznie. Luz, kontrola, jak nie ja. :) I wreszcie nadeszła upragniona czerwona boja, która miała wszystko zmienić – i zmieniła. Nie wiem jak to jest ale w Gdyni dobrze się płynie tylko OD plaży. Jakakolwiek zmiana kierunku płynięcia powoduje zalewanie ryja w momencie łapania oddechu. Rozumiem że jak płynie się bokiem do fali to może się coś takiego zdarzyć ale po kolejnym nawrocie w lewo wszystko powinno wrócić do normy – nic z tych rzeczy.
Mniejsza o fale. Płynęło sie fajnie. Złapałem gościa w piance Zoot, którą łatwo można było rozpoznać pod wodą i starałem się nie myśleć o nawigowaniu tylko trzymać napis Zoot przed oczami. :) Super sprawa! <- nie polecam. O ile kolegę o nazwie tymczasowej Zoot trzymałem kilkaset metrów i było git o tyle po drugim nawrocie straciłem orientację w terenie, czyli standard. Dojrzałem jednak dwójkę poruszających się sprawnie jegomości, więc spiąłem pośladki i wbiłem się im między nogi…. tzn. między jedne nogi a drugie. Trzymając się obszarów intymnych nadmienię, że koledzy zrobili niezłe jaja, bo obrali po nawrocie kurs „mocno w lewo” zamiast lekko w prawo, a że nie tylko ja popłynąłem tym torem to 2 bojki dalej kilka osób dostało wiosłem po łbie. :) Ale nie ja, ha!.
Co prawda jedną bojkę nawigacyjną wziąłęm nie tak jak trzeba ale za to każdą kolejną już jak pan sędzia przykazał. Niektórzy nawigowali lepiej ode mnie kierując się prosto na bojki. Być może mieli pod wodą włączony telefon z GPS i jechali na takiej nawigacji. Otóż nawigacja w tel jak wiadomo czasami potrafi wyprowadzić nas na manowce. Z zaciekawieniem jednak oglądałem jak osoba po mojej lewej stronie wpływa prosto w pionową, stojącą bojkę. Jak w nią pizdnął to się obudził i radośnie opłynął ją lewym barkiem. Taki cuda w tej wodzie.
Zdarzały się też cuda innej maści. Otóż podczas próby dotarcia do wyjścia z wody napotkałem na swojej drodze niebieski czepek. Do owego niebieskiego czepka była nawet przytwierdzona osoba! Znaczy wyprzedzałem osoby z fali przed nami. I to mnie niemiłosiernie napędzało, a czepków pojawiało się coraz więcej. Oczywiście wyprzedzały mnie też żółte czepki z fali za nami ale to się wytnie.
Podczas etapu pływackiego nie zabrakło standardowego elementu triathlonowego czyli ochoty na rzyganko. Teoretycznie taka ochota nachodzi moją osobę dopiero na bieganiu, a tu taka niespodzianka. Ochota nie była zbyt mocna, a pływać wciąż mi się chciało, więc mogłem bezpiecznie dotrzeć do mety etapu pływackiego. I wtedy zaczęły się schody… ;)
T1
Chciałem być kozak i pokazać, że chociaż wszyscy z zielonymi czepkami już wyszli to ja jestem ogier i sam wejdę na schody. Woda nie chciała mnie puścić, więc jak już raz się spierdzieliłem ze schodów to z miłą chęcią chwyciłem rękę wolontariusza i ten wyciągnął mnie na stopień. Od razu krzyknął „uwaga na schody” ale ja jeszcze nie wyłączyłem statusu „kozak/ogier”, więc musiałem stracić równowagę. Szczęście że zatrzymałem się na rękach i ogólnie mogłem iść dalej pod górę bez obrażeń żadnej części ciała. Kilka schodów a tyle emocji!
No a później woreczki z wieszaka, pogaduchy w namiocie, radości nie było końca. Po minucie pogaduchy się skończyły i pobiegliśmy po rowery. I tutaj powinien zacząć się etap rowerowy ale się nie zacznie. A dlaczego tak? Bo mimo że jechałem już rowerem, to mój zegarek pokazywał „Transition 1”. :P Gdy wytelepało mnie chwilę na kostce brukowej, to czujność wróciła i mogłem kliknąć LAP zmieniająć tryb na Bike. Zaczęła się walka.
Bike
Plan był prosty. Dobrze rozjechać się w mieście i od razu cisnąć, by zbudować jakąś ładną średnią prędkość do Pustek Cisowskich, na których to zaczynały się górki. Plan nie wypalił. Okazuje się, że objeżdżająć trasę nie wzieliśmy pod uwagę jednej rzeczy. Takiej, że akurat w dniu zawodów będzie pizgać wiatrem. :) Np. taka ulica Polska. Niezależnie w którą stroję jedziesz – wmordewind. No dobra przesadam ale jak dojechaliśmy do Pustek to prędkość była nie „trochę ponad 30”, tylko „trochę poniżej 30”, a przed nami były podjazdy, więc nastrój miałem raczej mizerny.
W ogóle początkowy etap kolarski obfitował w drafting. Najgorzej było na Morskiej gdzie zwyczajnie skotłowało się gro ludzi, a ulica była wąska i tyle. Na szczęście później można było (o ile się chciało) unikać takich sytuacji. Na pewno nie zrobiło tego dwóch gentelmenów, którzy w okolicach 30 km jechali na 3 i 4 pozycji z fali szarej. Wożenie 10 cm za kołem do momentu jak znikli mi z widoku. Gdy wyprzedził mnie czwarty zawodnik z tej grupy wiekowej zrobiło mi się go żal, bo musiał sam walczyć z nieuczciwie grającymi przeciwnikami.
Pod górkę wyrazałem ciche wyrazy uznania dla wyprzedzających mnie zawodników. Niektórzy mają naprawdę solidne kopyto. Osobiście daleki byłem od wczasowania na siodełku. Skoro już wyszedłem z wody to musiałem wyprzedzać. Wyprzedzałem, że hej ale jak zobaczyłem średnią na półmetku, która o ile dobrze pamiętam, wyniosła 30,5 km/h to złapałem się za głowę. W myślach się złapałem, bo inaczej bym wywinął orła, a tę drogę asfaltową akurat poznałem z bardzo bliska kilka miesięcy temu i za powtórkę podziękuję.
Teoretycznie miało być już raczej płasko z jedną górką i jednym dłuższym zjazdem. Tyle że prosta matematyka powiedziała mi że jeśli z połowy trasy mam średnią 30, to żeby z całej trasy średnia wyszła 32, to powinienem teraz jechać nie mniej niż 34. I tu jest pies pogrzebany, bo nie wierzyłem w siebie i swoją zmęczoną nogę. Z drugiej strony dobrze mi się deptało, za dobrze… no więc deptałem, a że wyprzedzałem, to deptało się całkiem sympatycznie. Wiatr często zawiał w plecy, więc dość długie odcinki jechało się po 40, a nawet i 50-55 km/h co powodowało szybki wzrost prędkości średniej. A właśnie… może najpierw mała dygresja.
Na moim zegarku na etap kolarski mam specjalny ekranik z danymi przygotowany na zawody. Interesują mnie na nim tylko 2 wartości: prędkość aktualna i prędkość średnia. Jeśli średnia jest za niska, to znaczy że muszę przydusić. Jeśli nie mam z czego dusić, to nie ma znaczenia, bo prędkość średnia jest za niska. ¯\_(ツ)_/¯ Taka sytuacja.
Gdy średnia dojechała do 32 to pomyślałem, że 33 wyglądało by lepiej. :) Co prawda trafił się akurat podjazd ale motywacja była na niezmiennie wysokim poziomie, a za podjazdem był już ogień okropny, więc finalnie dobiłem do średniej 33. :D
W tym miejscu chciałem pozdrowić kibica, który zapytał się czy ja to ja, na wysokości Wiczlina. Wtedy jeszcze na to pytanie znałem odpowiedź. ;) W ogóle mega pozdro dla kibiców. Spotykałem zupełnie dziwne osoby, znajomych których nie widziałem od lat, a przytrafiali się na trasie. :) Zdarzało się też tak, że ktoś mnie wołał a ja nie wiedziałem kto to, np. na końcówce biegu ktoś na rowerze w różowej bluzie… ale wtedy już niewiele kumałem i widziałem… wracając do roweru…
Chwilę wcześniej zacząłem rozmyślać o nadchodzącym etapie biegowym. Pierwszy raz o nim pomyślałem gdy po raz kolejny wstałem na pedałach by mocniej przycisnąć na podjeździe i wyjść z niego z klasą. :P Otóż noga przy wyproście zachowywała się bardzo dziwnie. Łapał skórcz w lewej głowie czworogłowego uda, a poza tym pojawiał się nieprzyjemny ból całego mięśnia, który trwał sobie jeszcze przez jakiś czas. Mówiąc prosto – upodliłem się. :) Wpadłem wtedy na genialny pomysł. Otóż nadal mogłem wstawać na pedały i deptać ile sił w nogach ale mogłem to robić zgarbiony jak kurczak, nie prostując nóg. Brawo ja!
Zatem to był moment chyba ok. 70 km trasy kolarskiej, w którym pomyślałem sobie, że półmaraton w Gdyni może być jeszcze bardziej interesujący od tego w Suszu. Wręcz nie mogłem się doczekać i jechałem coraz szybciej, by czy prędzej poznać efekt mojego doświadczenia. ;) To był dobry rower w moim wykonaniu.
Dalsza trasa była bajeczna. Głównie z tego powodu że była pochylona w dół. :P Co prawda na Witominie mieliśmy premię lotną, tzn. nie taką zwykłą lotną tylko że w locie. Nawierzchnia miło masowała jajca, wybijając rower, dupę i szczękę raz w górę raz w dół. To był ten moment kiedy mocno przytuliłem się do mojego roweru, żeby byle fałda w drodze nas nie rozdzieliła. Nadal chciałem jechać na rowerze zamiast obok, szczególnie, że przed nami był zjazd, na który czekałem. :)
Gdy ostatnia i najostrzejsza część zjazdu się zaczęła, muppet zamiast położyć się na lemondce i rozpędzać, wstał na pedały i zaczął cisnąć jak kretyn. :) Gdy prędkość była odpowiednia położyłem się i dokręcałem. Oczywiście przełożenie skończyło się po krótkiej chwili ale nie odpuszczałem i mieliłem korbą jak tłok w Wanklu. :P Vmax doszedł do 67,5 km/h. Niestety nie dobiłem do 70 ale jak ktoś mi pożyczy korbę z blatem 53 zęby to z chęcią przetestuje. :D
Dalej nastąpiło zwiedzanie głównych ulic Gdyni i powrót Polską. Dojazd z Gdyni Głównej do Polskiej… nie inaczej, pod wiatr. Na Waszyngtona przezornie zacząłem zdejmować buty. Przy okazji złapał mnie skurcz łydki po czym nastąpił siódmy cud trasy kolarskiej i po raz kolejny utrata równowagi nie poskutkowała szorowaniem o asfalt. Druga noga wyszła z buta znacznie lepiej już na kocich łbach. Myślałem, że to właśnie tam będzie lipa z obnażaniem kończyn ale wyszło bardzo ładnie. W ogóle sam zeskok z roweru z natychmiastowym przejściem w bieg wyszedł bardzo zgrabnie. Po raz n-ty => brawo ja. :P
T2
Wrzuciłem rower na rurkę i zadumałem się na milisekundę. System z workami wymaga przyzwyczajenia ale finalnie myślę o nim bardzo ciepło. Daje zdecydowanie więcej miejsca i wygody do przebierania się, a przy okazji rowery nie są strącane z wieszaków. Sama strefa zmian poszła bardzo sprawnie i już po chwili mogłem cieszyć się rozpoczynając ostatni etap wędrówki. Po dobrym (jak na mnie) pływaniu i niemożliwie dobrym rowerze (nie marzyłem nawet o takim czasie) nastrój był przefajny. :)
W worku na bieg miałem przygotowane parę frykasów jak: żele z kofeiną, baner :D i pół małej butelki coli, jako napój antyrzygowy. Czy wspominałem, że uczucie podnoszących się żeli do gardła pojawiło się kilka razy podczas deptania pedałów? Chyba nie, no to uzupełniam te braki. :P
Run
Zacząłem spokojnie, żeby móc popić sobie coli. Butelkę rzuciłem na chodnik kilkaset metrów dalej. Tempo i lekkość biegu mnie zaskoczyła. W Suszu też próbowałem biec poniżej 5:00 a skończyło się na średniej 5:40. :P
Kibice na Świętojańskiej <3 piątki mocy <3 wrzawa <3 i do tego swoboda biegu po 4:40-4:50. Już mi się włączył Lewandowski. Już pomyślałem, że TAK, pobiję moją życiówkę w półmaratonie biegnąc go w triathlonie po uwczesnym upodlegniu się na dwóch kółkach. ;) Kilometr ze Świętojańską w 4:58, a później coraz szybciej i szybciej, aż 7-dmy km wyszedł po 4:36. Morda mi się cieszyła okropnie. :)
Oczywiście nie było lekko. Nie było tak, że czworogłowe odpuściły. Ból był kurewsko dotkliwy, a mięsień bolał niezależnie od tego czy był używany czy nie. Gdy piszę ten tekst, wciąż czuję ten ból, a przyciśnięcie mięśnia go potęguje. Ale przecież tak właśnie miało być. ;) Miała być walka i akurat walkę z „czwórką” wygrałem. Trochę go rozbiegałem, trochę o nim zapomniałem, ból został gdzieś w tle.
Na biegu standardowo zaczęły się większe problemy z odżywianiem i ogólną ochotą pozbycia się tego co w żołądku. Oczywista oczywistość, że Cola zrobiła robotę i nie było mowy o pawiu ale żeby zjeść żel trzeba było się mocno zmusić. W odróżnieniu od poprzednich triathlonów nie było mowy o odpuszczaniu koryta. Z zegarkiem w ręku – jak zbliżała się pora karmienia, ładowałem gluta do paszczy. Z uwagi na to, że jestem świeżak w długodystansowym tri, to chciałem przetestować czy taka taktyka się sprawdzi.
Kilometry mijały. Jestem niezmiernie wdzięczny, że znajomi, którzy kibicowali zwykle stali cały czas w tym samym miejscu. Nie miałem już sił wodzić wzrokiem i szukać kogokolwiek w tłumie.
Na końcu pierwszego kółka przemknęła obok mnie sylwetka. Ledwo zauważalna, bo gość był suchy… znaczy chudy jak Suchy, znaczy chudy bardzo, a tą postacią był Suchy. :) Startował chyba 10 minut po mnie i myślałem, że jak nie wyprzedzi mnie na pływaniu, to śmignie mnie na Pustkach Cisowskich, czyli górzystym odcinku trasy kolarskiej. To że na kolejnych 14 km odjechał mi chyba na ponad 20 minut to inna historia, którą się wytnie. :-)
Pierwsze kółko jakoś minęło. 10 km poszło w 48:25, więc po krótkich obliczeniach pozwoliłem sobie zapomnieć o życiówce w półmaratonie i biegłem dalej baaaardzo zadowalającym mnie tempem w okolicach lub lekko poniżej 5 minut na kilometr. W ogóle na drugim kółku były fajne wzloty i upadki. Jakie to jest śmieszne, że gdy wiesz, że np. na bulwarze na murku siedzi znajomy kibic (pozdro Karolina :)), to biegniesz wyprostowany, wyprzedzasz, krok lekki i sprężysty, mimo że w środku jesteś z*e*any i upodlony do granic. ;P
Chyba na drugim kółku Cola przestała działać. Samopoczucie nie było fajne ale biegłem swoje. Czternasty kilometr jeszcze wyszedł w 5:00 ale dalej trzymałem się raczej 5:30-5:40. Nie żeby przy tej prędkości biegło mi się komfortowo. Po 60 minutach biegu zjadłem kolejnego żela, zgodnie z rozkładem karmienia ale chyba się nie przyjął. :P Żeby rozwiać wątpliwości, to co zjadłem w trakcie zawodów zostało w brzuchu i zostało strawione. Jednak gdy tylko rozpoczął się piętnasty kilometr nagle tempo siadło. Szybko i dramatycznie.
Starałem się pocieszać myślą, że trzecie kółko jest krótsze od pozostałych ale niestety nic nie pomagało. Na kółku były trzy bufety i na każdym z nich szedłem chwilkę, by dobrze się opić i wodą przepchać kanał. :P Nie były to na szczęście spacery jak w Suszu tylko krótkie spowolnienia ruchu, by w spokoju przyjąć wodę.
Już na drugim kółku bardzo spodobały mi się naklejki na asfalcie wzdłuż bulwaru. Teksty typu „Boli? Ma boleć!” albo „Jesteś zwyciężcą”, „Nie poddawaj się” i takie banały. Wbiły mi się do głowy i walczyłem. ;) Znaczy się przez 2 kółka walczyłem ehehehehe.
Ostatnie kilometry trzeciego okrążenia spożytkowałem na myśleniu jak chwycic baner by po rozwinięciu tekst ukazał się prawidłowo, a nie do góry nogami. Rozmyślań nie było końca. Nie chciałem go rozwijać i oglądać podczas biegu, więc miałem jedną szansę, a głowa generalnie była mało kumata. Ale udało się. :P
Meta
Nie powiem, głupio mi było to rozwinąć, taki trochę wstydliwy mimo wszystko jestem. :P Ale rozwinąłem tuż przed zakrętem, przed dywanem i zacząłem się cieszyć chwilą. :) Jeszcze piątka ze spikerem i dalsza jazda z banerem nad głową. Reasumując: szaleństwo. :)
Na banerze widniały różnego rodzaju podziękowania. Wracając do początku tego wpisu. To nie jest tak że „wszystko co trudne staje się proste” ot tak, bez codziennego zaangażowania, pracy z/nad sobą i poświęcenia. Na pewno niektórzy muszą się poświecać mniej… lub mają mniej do poświęcenia. Ja niezmiennie uważam, że jestem z tych osób, które dość opornie rozwijają się sportowo. No, może rower przyszedł mi dość łatwo ale to częściowo ze względu na masę ciała. ;)
Oficjalnie:
Swim: 41:08 (1108 miejsce)
T1: 3:17 (998 miejsce)
Bike: 2:43:22 (468 miejsce)
T2: 2:42 (558 miejsce)
Run: 1:46:35 (636 miejsce)
Total: 5:17:03
Finalne miejsce 558 choć to zupełnie nieistotne. Trzeba urwać 10 minut z pływania, 20 minut z roweru i 20 minut z biegu. Wtedy będę zadowolony. :o)
Następnym razem proponuję ten banner położyć gdzieś w krzakach 200 m przed metą i po prostu sobie go weźmiesz zbliżając się do mety, zamiast się męczyć z papierem w ręku na całej trasie ;-)
Oj tam, wzbudziłem też zaciekawienie u żony. :)