Im głośniejsze i bardziej realistyczne były doniesienia o upałach w maratoński weekend we Wrocławiu, tym bardziej schodziło ze mnie powietrze. Oczekiwania malały, bo poza niechęcią do samych startów w maratonie, dochodziły jeszcze niesprzyjające warunki atmosferyczne. A do tego wszystkiego wisiało we mnie wciąż świeże wspomnienie z nieudanego maratonu w Dębnie.
Sobota rano, 6:30. Pobudka i od razu jazda w kierunku SKM do Gdyni. „Jazda” to może za dużo powiedziane. Krok był tak bardzo obojętny jak może być. ;) Dopiero w pociągu zacząłem się cieszyć na wizytę we Wrocku i spotkanie kolegi Rafała z Nozbe. Podróż minęła w ścisku i narastającej duchocie. Człowiek się jednak szybko przyzwyczaił do Pendolino i jazda w czymś takim nieco mnie wymęczyła.
Podczas podróży było jednak parę ciekawych zdarzeń. Dokończyłem wreszcie czytać jedną książkę, napisałem kawałek relacji z Przechlewa i posłuchałem rozmów dziewczyn siedzących obok… ;)
Jak już dojechałem do Wrocka, to zaczął się pełen serwis w wykonaniu Rafała. ;) Zjedliśmy, krótko oprowadził mnie po mieście, odebraliśmy pakiet startowy, a wczesnym wieczorkiem wybraliśmy się jeszcze pobiegać. Wszystko wyszło super. Rozruch wśród nowych okolicznościach przyrody, ludzie jacyś tacy uśmiechnięci… klawo jak cholera. :) Oczywiście podwózka na start również była „w pakiecie” gościnnym. ;D Dzięki Rafał! O czterech pizzach o 21 nie napiszę.

Może i dziwnie tutaj wyglądamy ale „who cares?”. Nozbe team! ;)
W niedzielę totalny luz psychiczny. Zero nastawienia na wynik. Nawet temperaturą się nie przejmowałem. Zresztą z rana nie było mi jakoś specjalnie gorąco. Zrobiłem ultra lekką rozgrzewkę z lekkim rozciąganiem i ustawiłem w strefie startowej doglądając znajomych. Wreszcie trafiłem na Michała, z którym nagrałem ostatni odcinek podcastu Kropka nad M (zapraszam do posłuchania). Tam też podzieliliśmy się większą ilością wrażeń z tego startu. :) W sumie to przed wystrzałem startera udało mi się nawet odgonić myśli o nadchodzącym bólu. Stwierdziłem, że skoro teraz nie boli, to nie ma co się martwić na przyszłość… zwykle mi takie myślenie zbyt łatwo nie przychodzi. ;)
START
Ruszyliśmy i… nic. Tzn. biegłem, tak lekko… biegłem, bo biegłem, a tempo zamiast oczekiwnych 5:00-5:10 było 4:45-5:00. Byłem zadowolony. Obserwowałem tylko tętno, które chciałem trzymać w okolicach 145 przez pierwsze 10km. Wychodziło nieco wyżej i cały czas myślałem czy jednak nie powinienem jeszcze bardziej zwolnić. Nie przekraczało jednak 150, więc wciąż byłem dużo niżej z tętnem niż podczas „wesołego” gonienia baloników w Warszawie. Czasami się hamowałem ale była to raczej minimalna korekta. Chciałbym napisać podsumowanie kilometrów 0-10 ale w zasadzie pierwsze 18 km minęło mi bez spejcalnych wrażeń jeśli chodzi o sam bieg. To był czas na rozglądanie się wokół i koncentracje na sprawnym zaliczaniu bufetów.
Podczas „sprawnego zaliczania bufetów” próbowałem zrobić taką wiochę jaką tylko umiałem. ;) Byle przyjąć na siebie jak najwięcej wody ale niekoniecznie wiele jej wypić. Przykładem może być fragment 8:14 – 8:49 poniższego filmu. Każdy chce być trochę jak pro, LOL. ;-) Tyle, że ja się nie zatrzymywałem tylko nabierałem tempa, łapałem wszystko co było można, wylewałem na siebie, na twarz, coś trafiło do buzi, coś na głowę…
https://youtu.be/cnuAuuXvNPw?t=494
W pakiecie startowym dostaliśmy gąbeczkę, którą organizator polecał przynieść na zawody i cały czas mieć ją ze sobą. Zwykle takie gąbeczki dawane są na bufetach ale później robi się syf na ulicy, więc w sumie nie była to zła opcja, że per zawodnik była tylko jedna gąbeczka. :) Gąbeczkę starałem się trzymać nad lewą piersią, bo tam się w miarę dobrze trzymała podczas biegu i nie musiałem jej ściskać w ręce. Dzięki niej odstawała mi od klatki cała koszulka, co dodatkowo mnie uspokoiło, bo nie miałem niczym zaklejonych sutków. Taka sytuacja. Jak widać na poniższym zdjęciu, patentów na gąbkę było sporo. ;)
Wracając jednak do samego biegu. Między 18, a półmetkiem trasy walczyłem z kolką. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem „no tak, maraton”. W myśli miałem to o czym rozmawialiśmy później z Michałem w podcaście #KnM. W maratonie jeśli zaczynasz cierpieć to przed tobą jeszcze 1-2h wysiłku… cierpienia. Mimo to był git. Kolka zamiast narastać dość szybko się uspokoiła. Na półmetku zameldowałem się z czasem w okolicach 1:43, a bieg był na tyle przyjemny, że zacząłem myśleć o okolicach 3:30 na mecie. Wiedziałem, że koniec będzie trudny i że obecne samopoczucie jest absolutnie złudne. Dodatkowo, wiadome było, że do 42,2 km trzeba będzie przebiec jeszcze kilkaset nadrobionych na trasie metrów. Podobało mi się jednak, że byłem nastawiony na walkę.
Półmaraton za mną
Czekałem na problemy. Zaczęło się robić na prawdę ciepło ale skutecznie gasiłem gorąc przyjmując na ciało sporo wody. Trochę martwiłem się tym, że chlupie mi w butach i wydaje śmieszne dźwięki podczas biegu. Mijając jednak kolejnych zawodników słyszałem, że u niektórych jest dokładnie to samo. Zastanawiało mnie tylko jak będzie wyglądała stopa po 2h biegu w kałuży w środku buta.

Sprężysty krok :D Ależ podoba mi się to zestawienie buty-koszulka od New Balance <3 <3 <3
Między 21, a 30 kilometrem zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Byłem niezmiernie szczęśliwy, że czułem się tak, jak się czułem. Napierałem do przodu i starałem się nie koncentrować na kilometrach. Było z czego biec. Taktyka przyjmowania żeli co 8 km (8, 16, 24, 32) wydawała się być bardzo optymalna. Tuż przed 30-stym kilometrem wyprzedziłem kolegę Michała, który bardzo mocno zwolnił. To był jeden z tych momentów, w których nieistotne było moje tempo, a różnica prędkości dwóch zawodników. ;) Rozpoznałem Michała parę sekund przed wyprzedzeniem więc… przyspieszyłem, LOL.
Po 50m zacząłem lekko sapać, choć przyspieszenie było bardzo subtelne, więc wróciłem do komfortowego tempa. Ku mojemu zdziwieniu kilometry nadal wychodziły w 5:00 lub kilka sekund szybciej. Okazało się, że Michał podziałał na mnie bardzo mobilizująco. 31km wyszedł w 4:48 ;) a potem… a potem zaczął się maraton.
Maraton właściwy ;)

Zdjęcie od Dariusza Sidora z im226.blogspot.com
Tempo siadło ale samopoczucie przez kolejnych parę kilometrów było ok. Właściwie to nie było ciężko. Przynajmniej nie tak jak myślałem, że będzie. Nie mogłem co prawda przyspieszyć, bo to byłoby bardzo nierozważne (jeszcze 10 km do mety) ale oprócz wolnego kroku i zmęczenia nóg nic specjalnego mi nie dolegało. Kto przebiegł maraton, wie jak zwykle czuje się człowiek na 3X kilometrze. Tego tłumaczyć nie będę, bo ciężko to opisać słowami. Mając jednak w pamięci moje ostatnie 2 maratony (Warszawa i Dębno) byłem szczęśliwy, że nic mnie nie boli… przynajmniej nie tak, żeby wbijać w asfalt.

Lecę!
To był jednak moment gdy kilometry zaczęły się bardzo dłużyć. Niby standard, a zawsze zaskakuje. Nadal nie patrzyłem na zegarek. Tzn. patrzyłem bardzo rzadko… tak mi się wydawało. Tyle że rzadkie patrzenie na zegarek na pierwszych trzydziestu kilometrach powodowało przyrost dystansu nawet o parę kilosów. W tym momencie przyrosty były raczej kilkuset metrowe i rzucałem okiem na nadgarstek, bo dziwiłem się czemu jeszcze nie piknęło na kolejny kilometr. ;)

Zdjęcie od Dariusza Sidora z im226.blogspot.com
Kilometry 32-40 biegłem tempem malejącym zaczynając od 5:06, a kończąć na 5:29. O finalnym wyniku 3:30 przestałem oczywiście myśleć ale tempo zbliżania się do mety było satysfakcjonujące. Wciąż biegłem, nie miałem skurczy – to mi wystarczało, by być zadowolonym. ;) Chyba na 39 km zatrzymałem się na kilka sekund przy bufecie, żeby pod pozorem dobrego oblania się wodą chwilę odpocząć. Resztę czasu, marzyłem o mecie.

… wciąż lecę! Do mety :)
41 i 42 kilometr to już konanie. Niby blisko do mety ale tempo znowu tąpnęło i siadło już totalnie. 5:57, 5:35… i nagle wszystko się odblokowało. Już nie było bólu tylko radość i bardzo przedłużający się dobieg od lini, z której startowaliśmy do mety. Fantastyczne doświadczenie. Szeroki dobieg, kibice po obu stronach, kapitalnie to zostało obmyślone.
Meta
Za metą, fantastyczne uczucie. Powód: można się zatrzymać. Tyle wystarczy do pełnego szczęścia -> przejść do marszu. Strefa finiszera bardzo godna. Wszystkiego co potrzebne było w opór. Trochę się poschładzałem, trochę posiedziałem na jakiejś palecie i wprowadziłem w życie ambitny plan nie zastygnięcia w jednym miejscu. Kierunek -> depozyt i później prysznic. Kolejny plus tych zawodów, to fakt, że miasteczko maratońskie znajduje się na wrocławskim AWFie. Szatni pełno, pryszniców również. Chłodna woda, piękne uczucie. ;)
Gdy już byłem czysty i pachnący usiadłem na korytarzu na krzesełku. Dopiero wtedy zaczął ze mnie wychodzić maraton. Wtedy też przydał się bardzo lód, który dostałem zawinięty w ręczniczek organizatora. Zaczęła się gorączka. W międzyczasie złapałem kontakt z Rafałem, który miał mnie zabrać do centrum na pociąg. Ale w tym momencie czułem się tak dobrze, że chciałem sobie tylko zasnąć. ;)
Ruszyłem jednak spokojnym krokiem na miejsce spotkania. Samopoczucie po biegu: najlepsze ze wszystkich przebiegniętych do tej pory maratonów (czyli całych czterech ;)). To był zdecydowanie dobry dzień!
P.S. W tekście znajdowały się zdjęcia od trenera Dariusza Sidora. Jego blog był chyba pierwszym medium, na które trafiłem gdy zacząłęm interesować się triathlonem. Jest inny niż reszta, bardzo specjalistyczny, poruszający ciekawe tematy… i bardzo inspirujący do pracy nad samym sobą. Z tego też bloga dowiedziałem się o pewnym triathlonie, który często wspominam ale o którym boję się mówić na głos. ;)
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback