Wielokrotnie wspominałem, że moje wejście w ten sezon było spóźnione, a plan treningowy był realizowany z przerwami. Efekt takiego działania zostanie podsumowany w następnym wpisie. ;)
Nie obijałem się jednak tak do końca. Najpierw przedłużyło mi się roztrenowanie z uwagi na opis prześwietlenia klatki piersiowej, który brzmiał „nie wykluczę pęknięcia żebra”. To z kolei był efekt gry w piłę na hali sportowej. Później nadszedł grudzień, w którym przytyłem dzięki tzw. diecie świątecznej. Tak mocno o siebie nie dbałem, że gdy na początku roku zacząłem trenować nie wierzyłem własnym oczom. Cofnąłem się z formą o 2 lata.
Gdy już skończyłem łkać ;) zabrałem się do roboty. Jedzeniowo niespecjalnie się poprawiłem ale skoro wróciłem do ruchu, to waga musiała spaść, a tempa zacząć rosnąć. Mimo upływu trzech miesięcy nie udało mi się jednak powrócić do tego co prezentowałem sobą na jesień 2015. Muszę jednak powiedzieć, że styczeń i większość lutego przetrenowałem bardzo sumiennie. Gdy jednak spojrzysz na dni treningowe (1-2 treningi dziennie) względem dni bez treningu (brak czarnego paska przy danym dniu) to zobaczysz co działo się w marcu.
W marcu dopadło mnie kilka rzeczy. Z jednej strony spore nagromadzenie pracy, z drugiej problemy z łydkami, a z trzeciej infekcja. Był to miesiąc, w którym żegnałem się po ponad 9-ciu latach z moim pracodawcą, a witałem się z nowym. Zmiana przebiegała przez kilka miesięcy i była raczej bezbolesna. ;) Sęk w tym, że miałem sporo dodatkowej pracy poza tymi dwoma etatami. Gdy dodałem do tego ogólnoświatowy wkurw zimowy (ciągle ciemno i ciemno… tj. jesienna depresja), to czasami… odpuszczałem treningi, bo przecież „mam pracę do zrobienia”.
I wiesz co? Prawdopodobnie robiłem dobrze, bo dodawanie sobie stresu treningowego rozłożyło by mnie jeszcze szybciej. Niektóre dni miałem wyłączone z treningów ze względu na wizyty u fizjoterapeuty lub na masażu. Czasami dzień treningowy był zaleceniem fizjoterapeuty Maćka, a czasami ograniczeniami związanymi z ilością rzeczy do zrobienia w ciągu doby. ;) Do tego trzeba dołożyć jakąś małą chorobę i kalendarz treningów marcowych wygląda jak ser szwajcarski. W konktekście przygotowań do dystansu 1/2 IM to nie koniec problemów ale… Podsumujmy najpierw kwartał w liczbach.
Styczeń
Swim: 14 km
Bike: 150 km
Run: 214 km
Luty
Swim: 10 km
Bike: 140 km
Run: 155 km
Marzec
Swim: 1 km
Bike: 0 km
Run: 260 km
Tak, w marcu postawiliśmy na bieganie, bo byłem niedobiegany, a w kwietniu miałem maraton, którego miałem nie biec… trochę to wszystko niezrozumiałe ale może w kolejnym wpisie, właśnie o Maratonie w Dębnie nieco to rozjaśnie.
Tak, więc w marcu, przez caaaały miesiąc nie chciało mi się ruszyć tyłka do wody. Przypominam, że pływanie jest moją najsłabszą dyscypliną i jak myślę o 2-óch kilometrach walki w wodzie, to zastanawiam się quo vadis i takie tam. Z drugiej strony można by powiedzieć że trochę pobiegałem ale z ok. 23 treningów biegowych zrobiłem 13. Taki to był marzec. Na szczęście w pewnym momencie nastąpiła zmiana czasu i zachciało się żyć… chociaż zaraz nadszedł czas maratonu… ehhhh… ale o tym „w następnym odcinku”. ;)
Ja mam oatatnio takie „quo vadis i takie tam” zawodowe. I też przypada na te same miesiące. ;)