Mój trening – to cykl wpisów, które publikuje raz na parę miesięcy. Są to moje osobiste, nieco bardziej obszerne zapiski treningowe, które mają na celu spojrzenie z dystansu na to co robiłem ze sobą w minionych miesiącach. Takich miesięcy jak te dwa ostatnie jeszcze nie miałem w swoim paroletnim „życiu sportowym”… trochę dumnie to brzmi ale powoli dojrzewam do tego, że to już nie jest typowy fun ale chęć współzawodnictwa na całego. :)
Jakiś czas temu trąbiłem o tym że zmieniam pracę. Miał to być swego rodzaju punkt zwrotny w treningu, który uprawiam. Nie będę się rozwodził długo na ten temat. Powiem jedno: z mojego punktu widzenia – wykorzystałem szansę. To co sobie wymarzyłem – zrealizowałem, a właściwie realizuje. Dlatego też z tego miejsca chciałem jeszcze raz podziękować Michałowi Śliwińskiemu jak i całej ekipie Nozbe za to jaką firmę tworzymy i jakie wartości cenimy.
Gdy o tym sobie rozmyślam w tak zwanych wolnych chwilach na myśl przychodzi mi jedna liczba. Sam nie wiem czemu ona tak wpadła mi w pamięć. Jest to cyfra 11, a dokładniej 11 km. Nie licząc tego roku (w styczniu było 14 km), 11 to była maksymalna liczba kilometrów jakie przepłynąłem maksymalnie… w ciągu miesiąca. Zmiana pracy z takiej, do której jeżdżę, na taką, którą wykonuje z własnego domku miała być przyczynkiem do tego by (dzięki zaoszczędzonemuczasowi) wreszcie zrobić coś z moim pływaniem, które wciąż stoi na kiepskim poziomie w porównaniu do osób startujących na tri-imprezach. 11 była cyfrą magiczną… ale obecnie ocieram się o nią i to nie w ciągu miesiąca, a w ciągu tygodnia treningowego.
W kwietniu nie ruszyłem od razu z kopyta tak jak zamierzałem. Trochę przez nieśmiałość i absolutny brak wiary we własne możliwości. Cóż, nadal pływam jako ostatni na torze i trzeba na mnie czekać… a czasami chłopaki nie czekają i muszę wychodzić z siebie by utrzymać tempo. Zdarza się (choć rzadko) nawet że omijam jedną „pięćdziesiątkę” w wodzie, by nie czekano na mnie zbyt długo. Ale widzę światełko w tunelu. Jest rozwój, choć „opłacony” sporym trudem: na treningach, u fizjoterapeuty i w domu podczas dodatkowych ćwiczeń poprawiających sprawność. Jestem jednym z tych, którzy talentem do sportu nie grzeszą. Jeśli coś mi się „udaje” to zawsze jest to wynik pracy nad sobą. Nie ma dróg na skróty. Przynajmniej nie u mnie.
Nie tam żebym się żalił. „Jeśli byłoby to łatwe, każdy by to robił” – tak mawiają. ;) Ostatnio każdy mały sukces mnie bardzo cieszy, choć w związku z poważnym wzrostem objętości treningowej miewam już humory i czasami miewam mniejsze załamania. Co do objętości treningowej… bo generalnie o tym miał być ten wpis, a zrobiła się jakaś autoterapia. ;)
Kwiecień
W kwietniu bardzo chciałem ruszyć z pływaniem ale zaraz jak ruszyłem, wykonałem crash test na rowerze. Nie chciałem pływać ze świeżymi strupami, więc wyszło półtora tygodnia wolnego od wody. Gdy jeszcze strupy się nie zagoiły rozwaliłem swój rowerek MTB (po napisaniu tego posta pójdę chyba wreszcie do piwnicy to naprawiać, bo właśnie przyszły części :)). Tak, to był bardzo „wesoły” miesiąc.
Swim: 14 km
Bike: 383 km
Run: 161 km
Total time: 37 h 20 m
Maj
Swim: 37 km :D
Bike: 437 km
Run: 215 km
Total time: 51 h 58 m (aczkolwiek Garmin głupio to liczy wciągając pierwsze dni kolejnego miesiąca do zestawienia – do pełnego tygodnia)
50 godzin przemyślanego treningu miesięcznie wydawało mi się abstrakcją. Kiedyś robiłem czasami 10-12h aktywności ale wliczając w to dojadzy rowerem do pracy. Teraz nigdzie nie dojeżdżam, a co tydzień wychodziło na liczniku 11, 12, 13h. Gdybym jeszcze z takim samym poświęceniem poprawnie się odżywiał to mógłbym powiedzieć, że do czerwcowych triathlonów (w tym do debiutu na dystansie half-ironman) przygotowałem się najlepiej jak mogłem. Ale nie mogę tego napisać ;) choć i tak jestem z siebie cholernie dumny.
W poprzednim tygodniu było trochę więcej rowerku i wyszło ponad 18h w tygodniu. W tym momencie cieszę się, że mój organizm potrafi przy dużym zmęczeniu wytrzymać taki trening (to nie tylko luźne zadania ale również krótkie odcinki biegane w pałę (jak np. 3km max po 55 km roweru z zadaniami. Owe 3km wyszło po 4:17’/km. Myślałem że pójdzie lepiej ale rower mnie ujechał ;))
Podsumowując. pukam do wyższej ligi ale nie chcą mi otworzyć. Jeśli miałbym przedstawić sytuację w analogii do ligowej piłki nożne w Polsce, to staram się wejść do III-ciej ligi. ;-) Światło w tunelu widać bardzo wyraźnie ale jest jeden mały problem. Po treningu w maju, boję się co dalej. :P Mam pewnie obawy ile czasu wytrzymam przy takim nałożeniu się wszystkiego (bo rodzina i praca, you know). Chyba jednak nie ma co się martwić czymś co moooże przyjdzie… bo na razie nic złego się nie dzieje. O ile wystarczy chęci na poświęcanie dodatkowego czasu i kasy na fizjoterapeute i ćwiczenia w domu, to jest nadzieja, że w 2017 roku wreszcie nie będę wychodził z wody na szarym końcu. :D Czego sobie i wam życzę!
Ahhhh i jeszcze jedna rzecz. Spójrz na dwa powyższe kalendarze na kolumnę „Niedziela”. To kolejny z moich celów: #WolnaNiedziela Da się to wszystko poukładać. Tylko jak już pisałem, trzeba cholernie chcieć.
0 komentarzy