Spokój ducha przy starcie, spokój podczas biegu i co najważniejsze spokój podczas finiszowania – mam podejrzenia graniczące z pewnością, że dzięki temu luzowi psychicznemu nie spaliłem się w blokach, a na mecie cieszyłem się z nowej życióweczki i awansem do wyższej strefy startowej.
Na bieg wyruszyliśmy standardowo z Michałem i Szymonem – tak jak rok temu. W ciągu dnia odżywianie było prawidłowe ale wieczorem czułem się mega ociężały. Organizm szykował się do snu. ;) Nie nastrajało to pozytywnie ale z drugiej strony, oczekiwania wobec tego biegu były minimalne. W ostatnich miesiącach biegi na 10 km niespecjalnie mi wychodziły, więc przestałem się nimi przejmować. Maraton w Krakowie jak i ostatni występ na triathlonie w Charzykowach były tak pozytywnym doświadczeniem, że szczęśliwych chwil miałem aż nadto. ;)
Nocny Bieg Świętojański ma niepowtarzalny klimat. Stojąc w strefie startowej i ziewając co chwila było mi lekko głupio. Jednak nie byłem jedynym pseudo znudzonym zawodnikiem w okolicy. ;) Śmiałem się do innych ludzi gdy razem ziewaliśmy. Sorry, taki mamy klimat. ;) Podczas rozgrzewki spotkałem kilka znajomych twarzy. Zawsze mnie to dziwi, że w ponad 6-tysięcznym tłumie zawsze spotka się chociaż kilka osób które się zna. Wszyscy, jak to przed biegiem bywa, byli w znakomitych humorach – uśmiechnięci od ucha do ucha. Gdy przelatuje się spoconym przez linię mety to wyraz twarzy już się nieco różni. ;)
Sam bieg był mega nudny, bez przygód. Wystartowałem jakąś tam prędkością i okazało się że pierwszy kilometr wyszedł w 4:08. Świetne wejście w bieg chociaż obawiałem się, że może być dla mnie nieco za szybko. Kolejne kilometry mijały, a ja głównie kontrolowałem tętno. Nie wyglądało na to by miało się przydarzyć coś złego choć tempo cały czas było takie samo. Nie przekraczałem 170 uderzeń na minutę, co w biegu na 10 km jest dla mnie wartością której na pierwszych kaemach nie powinienem widzieć. Celuję w przedział 166-168. Niby to tylko parę uderzeń ale wystarczy małe przyspieszenie i nagle lecę grubo powyżej 170. Tyle się o sobie już nauczyłem…
Półmetek minąłem po 20:44. Czułem się świetnie ale gdzieś za zakrętem czaiła się Świętojańska. Ostatnim razem na niej mocno walczyłem choć nie było tego widać w czasie jej pokonania. Samopoczucie było takie, że znowu chciałem mocno na niej popracować nogami. Tętno trochę skoczyło ale 4:17 to chyba mój najlepszy czas na kilometr Świętojańskiej. Trener mówił, że siłę będziemy teraz budować na rowerze. Efekt tejże pięknej nocy był taki, że mimo silnego biegu nie czułem specjalnie wzniesienia. Tempo było równe, postawa bez zastrzeżeń, pociłem się ale jechałem równo – tak mniej więcej mogę opisać to co się działo na pięknie oświetlonej ulicy Ś.
Na końcu górki byłem zmęczony ale nie na tyle, by chcieć odsapnąć. Utrzymałem poziom wysiłku i pocisnąłem dalej Piłsudskiego. Mając za sobą najtrudniejszy moment biegu zacząłem spoglądać na czas biegu i rozpoczęła się matematyka. :) Po wstępnych obliczeniach zaczęła się ekscytacja, wreszcie była opcja złamania 42 minut. W tej chwili nastąpił przełom. Powiedziałem sobie STOP.
W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję. Tak jak wspominałem na początku tego wpisu: dzięki spokojowi udało się zaliczyć udany występ. Rozwinę lekko tę myśl, bo może ktoś ma podobnie do mnie i przyda mu się owe doświadczenie. Czasami przed samym startem mamy małą gorączkę spowodowaną swego rodzaju podnieceniem. Wymieniałem się spostrzeżeniami z wieloma osobami i najczęściej jest tak, że te emocje znikają na pierwszych metrach trasy biegu. Tym razem udało mi się również wyeliminować emocje startowe. Wesoło żartowaliśmy z kolegami i nieznajomymi zamiast skupiać się na starcie. Ostatnie żarty poszły gdy przekraczaliśmy ze śmiechem linię startu. Takie nastawienie pomaga dobrze wejść w bieg. Inaczej sprawa miała się zwykle w okolicach siódmego kilometra biegu. Wtedy to zaczynałem liczyć jaki czas na mecie mogę osiągnąć. Po wykonaniu obliczeń i wyobrażeniu mega sukcesu na mecie przyspieszałem w wielkich emocjach. Po 500-1000 metrach już nie miałem siły biec, a motywacja się zerowała. Generalnie nie miałem już żadnych ambicji na wynik i jako tako ciągnąłem, by uzyskać lepszy lub gorszy wynik. Tej nocy znowu miałem się zbierać ale powiedziałem sobie STOP, głównie swojej głowie. Trochę przyspieszyłem ale najważniejszy był spokój w głowie. Nie podniecałem się sztucznie wynikiem, bo to tylko podnosiło mi wysokie już tętno.
Wracając do biegu. Była moc, tak że utrzymywałem poziom wysiłku z podbiegu. Pozwoliło to zejść minimalnie poniżej 4′ na kilometr. Biegnąc w biało-żółtej grupie zawodników zacząłem wyprzedzać, co zdarza się bardzo rzadko. Tutaj nikt nie odpuszcza i większość również zbiera się do finiszu. Każda wyprzedzana osoba działała jak zastrzyk motywacyjny ale w głowie utrzymywałem stoicki spokój. Pełna, samolubna koncentracja na sobie. Trochę mnie przytkało na Aleji Topolowej w momencie skrętu w prawo na Skwerek. Nie miałem siły podnieść nogi i bałem się że szorując po nawierzchni zaraz o coś uderzę stopą i rozkwaszę się na chodniku. :) Ten fakt i wizja twarzy przyklejonej do „kocich łbów” pozwoliła na natychmiastowy powrót koncentracji. Sapiąc jak parowóz leciałem w kierunku światełka. Kilkaset metrów wcześniej sprawdzałem stan rywalizacji na zegarku ale zamiast emocjonować się cyferkami olałem je i myślałem o poprawnym machaniu rękoma zamiast gapieniu się na zegarek. Wiedziałem, że malutka szansa na złamanie 41 minut aczkolwiek zwyczajnie już nie mogłem biec. Finisz był, a jak. Później guziczek na zegarku i… 40:59,2.
Stoper włączałem razem z pierwszym dywanikiem, a wyłączyłem przebiegając przez ostatni, więc mocno wierzyłem, że w oficjalnym komunikacie nikt (znaczy system komputerowy) nie ośmieli się dodać mi tej magicznej sekundy do wyniku. :P Nie przeliczyłem się. Oficjalnie zakończyłem Nocny Bieg Świętojański z czasem 40:59 i 331 miejscem (na 6500 osób). Średnie tętno na poziomie 169 uderzeń nie powala. Wciąż brakuje mi przetarcia na wyższych obrotach ale mimo tego przy dość komfortowych warunkach potrafię pobiec taki wynik. Mega mnie to jara. ;) O ile na biegu zachowałem spokój o tyle na mecie pozwoliłem na ujście wszystkim emocjom. Było cudownie. :))
Pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Rok temu największy progres zauważyłem gdy zacząłem więcej przygotowywać się do debiutu w triathlonie. W tym roku gdy od maja zacząłem jeździć na rowerku znowu przydarza się to samo. Każdy jest inny ale polecam sprawdzić czy dokładając do swojego planu treningowego 1-2 nawet niezbyt intensywne (byle nie rekreacyjne) jazdy na rowerze da to jakiś efekt. Osobiście będę się bardzo starał kontynuować trening triathlonowy tak by jak najmocniej rozwijać się w tej dyscyplinie, a przy okazji dokładać coś specjalnego do treningu biegowego: tri special sauce. ;)
Kolejny bieg na 10 km w Gdyni odbędzie się 11 listopada. W głowie już świta 39:59. ;) Muszę się pozbyć tego nastawienia. Trzeba zachować spokój i wtedy będzie dobrze. :D
Gratulacje za życiówkę i to jaką :)
Ano, spokój dużo daje. Takie, kolokwialnie pisząc, nienapinanie się.
Potwierdzam ze swojego doświadczenia ;)
True :) Dzięki!