Train fit, start fat – ta taktyka nie działa. Sprawdziłem ;)
W ostatnich tygodniach moje nastawienie do sportu nieco ucierpiało. W zasadzie nie wiem czy „ucierpiało” to dobre słowo. Wykonywałem treningi (zdecydowaną większość, nie 100%) ale robiłem to bez specjalnych emocji. Raczej zachowywałem (lub próbowałem) założone tempa ale zupełnie nie „czułem” tych aktywności. Nie było motywacji (aczkolwiek i bez niej mechanicznie wykonywałem zadania w jednostkach treningowych). Ogólnie stałem się robotem, który robił… robotę. ;)
Nie mam pojęcia czy takie podejście powoduje, że nasz organizm gorzej przyjmuje bodźce. Jeśli na treningu nie ma skupienia ale cyferki się zgadzają… to chyba powinien. Natomiast wiem, że treningi to nie wszystko. Jest jeszcze parę innych składowych, które mają wpływ na wynik. Po pierwsze, odżywianie. Temat wałkowany przeze mnie tak często że aż tym rzygam. Znowu się wszystko zesrało i przez ostatni miesiąc żarłem tak jak w „najlepszych” czasach. Za dużo, za gówniano, za wszystko.
Jedzenie to nie wszystko. Zachciało mi się trochę posiedzieć wieczorami przy kompie przez co moja regeneracja też mogła się nieco pogorszyć. Tutaj raczej wielkiej winy nie szukam, bo jak gdzieś niedospałem, to następnego dnia musiałem to nadrobić, bo się ogranizm domagał.
Na sam koniec mojego marudzenia dodam tylko, że po prostu jestem średnio muzykalny w ten cały sport wytrzymałościowy. I nie chodzi tylko o genetykę ale o to, że zwyczajnie jestem słaby. Na wielu polach ale chyba najbardziej psychicznie. Nie chce mi się teraz tego rozpisywać ale to że kwilę jak ptaszyna w powyższych akapitach daje pewien obraz. Po prostu urodziłem się do tego by być we wszystkim średni. ;) Jak za wysoko zajadę, to mi się nie chce i utrzymuje wysoko-średni poziom. :P
Przed startem
Miałem tutaj opisywać sam bieg… aczkolwiek niewiele jest tu do opisania.
Przed startem kilka razy pozytywnie się zaskoczyłem.
Po pierwsze – organizacja. Wszystko git. Nawet w depozycie zobaczyłem wieszaki z numerkami. Pomyślałem, że tym razem już nikt nie z*e#ie organizacji w tym miejscu i odzyskam swoje rzeczy w miarę szybko. W tym aspekcie się grubo pomyliłem ale o tym później.
Po drugie – bałem się aury. Wiatru i temperatury. Gdy ściągnąłem kurtkę pomyślałem – oooo ciepło. Wtedy byłem jednak jeszcze w namiocie. :P Natomiast wrażenie powtórzyło się po wyjściu na dwór. Nie pizgało złem przez co odczuwanie temperatury nie było tak złe jak myślałem. W zasadzie było nawet komfortowo. Wtedy pomyślałem, że w biegu się pewnie zagrzeje (co też się zdarzyło ale o tym potem) aczkolwiek nie stresowałem się z tego powodu.
Po trzecie – słuchacze/widzowie/czytelnicy… wiadomo… najlepsi :)
START
Rozgrzewka „just in time”, w strefie ustawiłem się z balonikiem 1:30 i pomyślałem, że z pełnym luzem będę oglądał jak balonik się powoli będzie oddalał, a jak się oddali to postaram się go dogonić. ;)
Początek biegu był całkiem spoko. Miało być 5km pod górkę i 5 km z górki. Etap pod górkę trochę mnie zaczął męczyć w pewnym momencie i domyślałem się że chyba biegnę nieco za mocno choć zegarek pokazywał 4:20, a takie tempo powinno być ok. Nie czułem natomiast wibracji z podsumowań kilometrów albo byłem jakiś rozproszony. Okazuje się że niektóre km wychodziły nieco szybciej (a niektóre wolniej :P).
Nie miałem specjalnej ochoty zwalniać, bo przecież nie jestem leszczem co przy zmęczeniu będzie odpuszczał. Oddech był spokojny, tętno nieco (minimalnie) podwyższone ale to przecież zawody, come on!
Zdziwiłem się nieco na kilometach 5-10 kiedy to rzekomy bieg z górki nie za bardzo był z górki. Męczyłem się. Wychodziło nieco szybciej i oczywiście się tym jarałem ale bieg przestał być swobodny. Zaczęło się ściskanie żeber (nie wiem czy to zimno czy jakieś moje przypadłości :/ ale mam to ostatnio bardzo często nawet przy lekkich rozbieganiach) oraz odezwał się ból kolana i biodra – ostatnio to standard ale boli tylko przy najmocniejszych „zabawach w terenie”. ;)
Światło zgasło gdy trasa się wypłaszczyła. W momencie gdy powinienem mieć już swój rytm, miejsce do biegu, być dobrze dogrzanym i gotowym do najlepszej zabawy, zwolniłem. Przez następne parę kilometrów nogi coraz bardziej stawały się betonowe. Tym razem to serce się uspokoiło, a oddech się wzmógł. Nie było z czego biec.
I teraz tak… jakby to powiedzieć… szedłem. Na bufetach się zatrzymywałem, by się spokojnie napić i wciągnąć trochę żela. Szedłem jak za starych dobrych czasów. :D Oczywiście nie za długo, kilkanaście sekund max. W ogóle poza ideologią „Train fit, start fat” wpadłem na jeszcze jeden genialny pomysł i w dniu zawodów stwierdziłem, że skoro już tyle ostatnio zjadłem to na śniadanie przed zawodami zjem bananika i popiję izotonikiem żeby poczuć się lżejszym :D Z drugiej strony na półtorej godziny biegu nie potrzeba chyba niewiadomo ile kcal, a banan + izotonik + żel trochę tej energii dają. #JanuszAlert
Tempo siadło i ludziki masowo mnie wyprzedzali. Trochę byłem załamany, przez chwilę mocno wku…rzony ale po jakimś czasie humor mi wrócił. Stało się to w odpowiednim momencie, bo na początku drugiego podbiegu na świętojańską chciałem skręcić marszem w lewo by pospacerować sobie po swoje rzeczy i mieć spokój od tych zawodów.
Finalnie dodeptałem sobie do mety. Cały szczęśliwy że nawet roztruchtania nie muszę robić bo zrobiłem je przez ostatnie 13 km. :P
Po biegu
Wiosenny maraton w Gdyni ma swoje prawa – jest zimno. Dlatego fajnie by było móc ciepło się ubrać za metą. Gdy oddawałem mój worek byłem cały uśmiechnięty widząc ponumerowane haczyki od stojaków. Trochę się zdziwiłem, że odbierająca rzeczy dziewczyna od razu nie odwiesza worka na swoje miejsce tylko rzuca go pod siebie i odbiera kolejne worki. Kolejka do depozytu była niewielka, może 3-osobowa.
Potem wolontariusze oczywiście mieli 2h przerwy (depozyty zamykano o 9:30, a my na mecie byliśmy grubo po 1,5h) podczas której wydawać by się mogło że można zrobić porządek. Nie w Gdyni! Po raz kolejny spotkałem się z totalnym brakiem organizacji. Mój wieszak był pusty. Worek był niewiadomo gdzie (znalazł się po 20 minutach więc w sumie świetnie, bo 2 lata temu szukano go 40 minut). Mogę jedynie się zastanawiać jak wyglądała praca depozytu gdy pojawiło się nie kilkanaście osób per stanowisko ale kilkadziesiąt/kilkaset (nawet na te 1:36 biega jednak mniej osób niż na 1:50 ;)).
No niestety. Mimo całej miłości do Gdyni, tej imprezie mówie nie. Wybaczcie. Ja jednak nie chcę ryzykować zdrowia (2 lata temu miałem już problemy po tym półmaratonie) dla tej imprezy. Może zaryzykuje w 2020 gdy będą MŚ choć w sumie dla takiego amatora jak ja to i tak będzie zwykły półmaraton.
Oficjalny czas na mecie to 01:36:13. Myślałem o 1:32-33 ale jednak chipsy, pizza i ptasie mleczko zdziałały więcej niż myślałem. ;)
Kończąc napiszę: dawno nie byłem tak zadowolony (po fakcie) z ukończenia zawodów. Zeszło ze mnie powietrze, które wychodziło gdzieś bokiem przez ostatnie tygodnie. Z drugiej strony, nie zmieniam swojego podejścia (chyba że nadejdzie szybko lato i mi się odmieni :P). Nie chcę wszystkiego układać pod sport – muszę się zresetować. Ma to być zabawa i element życia. Jeśli dzięki przemyślanemu treningowi będzie to zabawa na wyższym poziomie – spoko, ale bez zabijania się o czas na zrobienie wszystkiego.
Pozdro!
Marcin pełen szacunek za tak otwarty tekst.
Mogę napisać Co tylko tyle: ja już jakiś czas temu doszłam do takiego wniosku jak Ty na końcu.Swoje już wybiegalam teraz pora na zabawę.
Ale ja chciałbym jeszcze kiedyś powalczyć ;)