Ziarno ultra zostało zasiane podczas nagrania podcastu. Myśl kiełkowała przez prawie rok, a umysł przyzwyczajał się powoli do podjętej decyzji. Czas minął… taka jego natura… i nadszedł moment, by podjąć wyzwanie.
Piątek, godzina 12, gorączkowo pakuje rzeczy na ultra. Cały dzień nerwowo się pakowałem i milion razy sprawdzałem czy na pewno wszystko mam. Zupełnie bezproduktywny dzień. Myśli roztrzepane jak u nastolatka, zero skupienia. Gdy już wszystko jest spakowane i zaniesione do samochodu nadchodzi otrzeźwienie – buty… nie wziąłem butów kolarskich.
Relacja wideo z ultramaratonu
Gdy tylko ruszamy familią w stronę Mazur zaczyna się „zabawa”. Odprawa ma być o 17:45. Na miejscu powinniśmy być ok 17:30. Obwodnica trójmiejska szybko weryfikuje założenia. Mija półtorej godziny i zamiast mijać Elbąg stoimy na obwodnicy. Dodatkowo zaczyna lać z nieba. Rower wisi na bagażniku zamontowanym na tylnej klapie samochodu. Krople deszczu kapią z napędu. Serce krwawi. ;)

„Prosimy nie regulować odbiorników :/”
Na miejsce docieramy około godziny 19. Chwilę wcześniej gubimy się, mijając prawidłowy wjazd i pakując się do lasu. Trasa dziwna ale „to chyba tu”… parę kilometrów dalej zawracamy. Nie ma za wiele miejsca. Jakiś korzeń wali od spodu w auto. Jedno koło wisi. Jest dobrze… zawracamy i tym razem skręcamy w odpowiednią dróżkę… polną. Błoto wszędzie, samochody się ślizgają i nie mogą ruszyć ale dla sprawnego kierowcy nie jest to wyzwanie nie do przejścia. Parkujemy i trafiamy podobno na sam początek odprawy.
Pada, nie pada, pada, leje, pada, nie pada… wiatr owiewa i podnosi namiot w którym jest odprawa. Myślę sobie, to jakiś absurd że mamy jechać w tej pogodzie na rowerze. Nie myślę nawet, że ta jazda ma trwać ponad dobę. Sama odprawa bardzo fajna. Są omówione newralgiczne miejsca na trasie. Pada pytanie o oznaczenie punktów kontrolnych. W głowie myślę, że „skoro tutaj wowo co trafiliśmy samochodem, to jak z moim poczuciem nawigacyjnym trafię do PK na rowerze… przy zmęczeniu”. Co chwila z różnych stron padają śmieszke teksty i salwy śmiechu. :)
Na odprawie pada też kilka bardzo życiowych informacji. Na przykład aby przed „tym” punktem nie jeść podczas jazdy na rowerze, bo tam to dają tak zjeść (i nie dają wyjść bez jedzenia), że jak najemy się na dojazdówce do PK, to potem może być kiepsko. ;) Są również informacje o karach czasowych. Brak pieczątki z jednego PK to 1h doliczone do czasu. :) Brak pomocy potrzebującemu zawodnikowi na trasie to DSQ. Kultura zawodów na bardzo wysokim poziomie. Widać, że rajd nastawiony jest na jego „wspólne” przejechanie, pomoc innym i dobrą atmosferę. Każdy sam walczy o wynik ale zdecydowanie nie jest pozostawiony samemu sobie.

Karta kontrolna, a z drugiej strony miejsca na pieczątki na Punktach Kontrolnych
Po odprawie idę wykorzystać bony żywieniowe. Najadam się pod sam kurek. ;) Potem już tylko przeglądnięcie rzeczy: co zostawiam ze sobą, co oddaje do samochodu familii, która jedzie 80km dalej do swojego miejsca zamieszkania. Ja mam ok. 3km do startu ze swojej „gospody”. Przy gospodzie się rozstajemy. Zastaje nowe towarzystwo. Towarzystwo, które odgrywa jedną z dwóch kluczowych ról podczas zawodów…
Rower ląduje w chlewiku, czystym, przerobionym chyba specjalnie pod gości. Wszędzie są rowery. Pokoje jakby świeżo odremontowane. Jest git. Goście hotelowi to w 100% zawodnicy lub ich rodziny. Gospodarz częstuje żartami. Wydaje mi się, że wszyscy lub chociaż część zawodników się zna. To samo uczucie miałem podczas odprawy. Komunikacja między zawodnikami odbywa się po imieniu – stara gwardia. ;)
Podczas kolacji jest zabawnie. Ola z Agnieszką znają się z gospodarzem. Żarty są dość hardcorowe często lądujące gdzieś w okolicach pośladków. W sam raz na mój dystans do życia i tych zawodów. ;) Na informację, że jestem debiutantem odpowiada salwa śmiechu i spojrzenia pełne pożałowania. ;)
W pokoju śpię z nieco starszym panem z brzuszkiem. Podpytuje każdego o to jak planują jechać. Jestem żądny wiedzy. Mój współlokator myśląc w co się ubrać na zawody przebiera między koszulkami kolarskimi z TdeP (700 km non-stop) a BBT (1008 km). Szacunek. Pytam jak to u niego jest z tą jazdą rowerem. „Ano jak mi się chce pojeździć to wychodzę i jeżdżę… ale tak w promieniu 100-150 km od domu”. ;) Sympatyczna ekipa. Weterani ultra, których spotykam zastanawiają się czy w ogóle jechać, bo „po co marnować zdrowie jak w nocy ma padać. To ma być fajna jazda, a nie udręka i walka z uwagi na deszcz.” Mietek z kolei mówi mi „szkoda zdrowia, jadę mąłą pętlę (~180 km)”. Finalnie spotykam go po raz pierwszy na PK-5 na 240 kilometrze ;) ale o tym później.
Idę spać. Przez dłuższą chwilę nie mogę zasnąć ale ogólnie wysypiam się tej nocy. Jedyne co mnie budzi i martwi jeszcze za wieczora to wiatr, który huczy i wali non stop. Boję się co będzie następnego dnia.
Dzień startu
Plan: śniadanie, przygotowanie roweru (wszystko zostawiłem do zrobienia na rano – nie chciałem montować lampek itp na zimną noc, żeby mieć max prądu w bateriach), ubranie się. Jedyne co wcześniej przygotowałem to worek na przepak.
Podczas śniadania ostatnie śmichy-chichy. Ma być fajnie. Gospodarz chyba ma tę trasę już za sobą. Tym razem tylko komentuje, że nie zazdrości nam ani samej jazdy, ani tego że w nocy ma padać. Wszystko przyjmowane jest w formie żartu – nie ma co się martwić na zapas. Osobiście jestem dziwnie spokojny. Co ma być to będzie. ¯\_(ツ)_/¯
Przygotowanie roweru trwa sprawnie. Nie ma już bezproduktywnego sprawdzania po 100 razy czy wszystko jest na swoim miejscu. Zimna krew. Główna torba jest tak pojemna, że pakuje w nią rzeczy, które uznaje za potrzebne, a które w ogóle nie przydadzą mi się na trasie. Finalnie wiozę ze sobą za dużo rzeczy ale taka jest cena bycia debiutantem. Ruszam na start z workiem do przepaku w ręce. W głowie pustka. Zero myśli. Jedyne co siedzi w głowie to „jak jechać, by workiem nie zarzuciło w przednie koło”.
W miasteczku zawodów krzątają się ludzie. W nocy padało, więc 500m dojazdówki do startu jest w kałużach i błocie. Na starcie łatwo mi się odnaleźć. Startujemy po kilka (5-6) osób co 5 minut. Najpierw kategoria Solo (dla tych, którzy nie mogą/chcą jechać w grupach), potem po kolei numerkami rusza kategoria Open. Przed startem odbywa się produkcja seryjna: opakowywanie nadajników GPS, odpalanie ich, oklejanie rowerów. Wszystko w kolejności startujących.
Start odbywa się ze szwajcarską precyzją. Wymieniane są osoby do startu, ustawiają się przed bramą startową. Zegar bezlitośnie odlicza 5 minutowe interwały i start odbywa się bez sekundy opóźnienia. Każda grupa rusza w swoim czasie.

Pierwsze 10 m – max błoto. Sporo (większość?) osób prowadziło tam rowery i wsiadało na rowery dopiero na ubitej polnej drodze.
Z pełnym luzem ustawiam się na linii startu. Ostatnie uśmiechy do kamery i rzut okiem na monitor odliczający sekundy. Nie ma co się spinać, bo przecież dystans jest taki, że tutaj nikt się nie spieszy. Zegar pokazuje 0 i znowu 5 minut…
startujemy.
Dwójka zawodników wystrzeliła do przodu. Nie wiem co się dzieje. Miał być start honorowy spod bramy i parę minut później start faktyczny spod skrzyżowania blokowanego przez straż pożarną, już na asfalcie. Coś musiałem źle zrozumieć bo dwójka sprinterów mija straż i ciśnie po asfalcie. Depczę pedały ale nie mogę się zbliżyć do owej dwójki. Odpuszczam, nie ma co się podpalać. Pozostali zawodnicy z naszej fali zostali gdzieś daleko z tyłu. Jadę spokojnie samemu.
Po kilku kilometrów dopadam do dwójki uciekinierów. Trzymam się koła ale jadą za szybko, więc znowu odpuszczam. Luzik, pojadę samemu, jest czas. Zegar tyka i nagle znowu jadę z dwójką „sprinterów”. Tym razem tempo jest swobodne. Albo oni zwolnili albo ja się rozgrzałem. Im dalej w las tym lepiej mi się jedzie. Zaczynamy jechać razem i (zbyt) często prowadzę grupkę. Prowadzenie jest jednak spokojne, bez szarżowania. Na górkach chwilami odjeżdża jeden z nas, w spodenkach z BTT 1008.pl. Drugi z naszej trójki jest debiutantem – jak ja. W tej konfiguracji trafiamy do
pierwszego PK Punktu Kontrolnego na 45 kilometrze.
Do punktu odbija się w prawo i jedzie kawałek ostro w dół na polankę. Owe odbicie na mapie wyglądało tak jakbym miał je ominąć. ;) Jednak jadąc drogą widzę oznaczenie PK niebieską flagą. Uspokaja mnie to bardzo. To znaczy, że punkty są faktycznie oznakowane. Na punkcie drożdżówki, owoce i woda. Dla mnie to informacja: nie będzie izotoników ani super bufetów na trasie. Informacja bardzo nieprawdziwa, bo każdy punkt jest inny :) ale o tym dowiem się dopiero później.
Zaraz za nami dojeżdża na PK1 grupka, którą chwilę wcześniej wyprzedziliśmy. Noo…. chwilę z nimi jechaliśmy i pogadaliśmy, po czym odbiliśmy do przodu. Na PK jemy i rozmawiamy. Gdy dobija do nas owa grupka śmieją się, że tak cisneliśmy do przodu, a teraz marnujemy czas na PK. 100m od bufetu stoi toi-toi, którego jestem gościem. ;) Jest git. Jestem gotowy do dalszej jazdy. Jedna osoba z naszej trójki już przed chwilą ruszyła w dalszą jazdę. Ruszamy i my… debiutanci, w dwójkę.
Jedzie się świetnie. Coraz odważniej, coraz przyjemniej. Pogoda jest idealna. Słońce za chmurami, prawie cały czas cień, ale przy ok. 20 stopniach. Zero opadów. Genialna sprawa. Kilometry mijają. Zbliża się setny kilometr. W głowie myśli, że już 100 km w nogach, a samopoczucie takie, że chyba zrobię dwa kółka po tych Mazurach.
Na 80 km czeka mój osobisty bufet. Przejeżdżamy we dwójkę obok domku mojej teściowej. Kolega śmieje się czy będę miał jeszcze jakiś taki bufet na trasie. Bufecik idealny tylko pytanie „to ile jeszcze do mety, 530?” lekko zbija mnie z tropu. Jak to 530? Zostało 20 do PK2 w Mrągowie. 530 km to absurd tak duży, że zupełnie do mnie nie trafia. Cel: Mrągowo.
PK2 w Mrągowie na 102 km, czyli krzyżówka z MTB
Prawie byśmy ominęli ten punkt. Ostatnie kilkaset metrów przed punktem stoimy chwilę w korku. Wreszcie decyzja – wyprzedzamy samochody środkiem. Auta stoją, bo droga na wprost zablokowana z uwagi na odbywające się tam zawody MTB (trasa zawodów przecinała asfalt). Dla nas droga wolna. Trafiamy na skrzyżowanie, na którym dyryguje zwariowana na punkcie rowerów urocza blond-dziewczyna. :) Na skrzyżowaniu znajduje się również punkt ale go mijamy… nie wiem czy z uwagi na dziewczynę czy po prostu myśleliśmy że to jakiś namiot imprezy MTB. Ekipa z punktu woła na nas. Zatrzymujemy się.
Szybki pit stop i jedziemy dalej. Woda, owoce… wyprzedza nas jakiś zawodnik. Przyjechał na punkt sporo po nas, złapał tylko siatkę z owocami i wodą i pojechał dalej. Teraz już wiem jak się jeździ na takich punktach. Tu się nie zatrzymuje, tu się chwyta co można, a resztę się ogarnia już jadąc dalej. Ruszamy i my bez zbędnej zwłoki. Między punktem 1, a 2 doganiamy i przeganiamy kolegę z naszej trójki, który pozwolił sobie zostawić nas na PK-1 i ruszyć jako pierwszy w dalszą drogę. ;) Kawałek jechaliśmy dalej ale w pewnym momencie odpuścił.
Droga do PK3 była mało przyjemna
Wszystko zaczęło się zaraz z Mrągowem – koszmarny ból stopy, zaraz za palcami, na wysokości śródstopa. Myślę sobie – oho, zaczał się mój ultramaraton… ale nie, nie zaczął się jeszcze wtedy. Gdy przez głowę przeszła mi myśl, że jesteśmy na 110 km, a kolejny punkt znajduje się na 170 km to zwątpiłem w to całe przedsięwzięcie. Mam ogromną ochotę się zatrzymać by ulżyć stopie. Z doświadczenia wiem, że to nie pomaga, bo już miewałem takie akcje ale nie z takim nasileniem.
Jadę dalej, bo jedziemy we dwójkę. Nic nie mówię partnerowi w jeździe. Nie będę płakał, zaciskam zęby. Wyginam się dziwnie, pedałuje w komiczny sposób ale parę kilometrów dalej ból nagle puszcza. Znowu jest pełen komfort ale nie na długo. Zaczyna się ból dupy…
Myślę sobie. No to teraz zaczął się ultramaraton… ale nie, to nie był ten moment. Ból tyłka wydaje się nie do ogarnięcia ale poprzez wstawanie na pedały na górkach (i nie tylko), mijający czas i przyzwyczajenie do warunków ból przestaje dokuczać. Niby nadal jest ale zupełnie go nie czuje. Kilometry 100-150 wydawały się być najgorsze. Teraz będzie już lepiej.
Na drodze do PK3 (170 km) wydarzyła się jeszcze jedna historia. Zaczęło się robić nudno gdy nagle wyprzedził nas 5-osobowy pociąg. Zawołałem do kolegi, że ciśniemy i się ich trzymamy. Najpierw trzeba było mocno przyspieszyć ale potem z minuty na minutę coraz łatwiej było się ich trzymać. Dobrnęliśmy do punktu na 170 km, na którym kolega stwierdził, że taka jazda nie dla niego, że ich nie utrzyma. Ja mówię na to „spróbujmy, dla mnie też jest szybko ale noga się rozkręca”.
PK3 nie był najlepszym punktem pod kilkoma względami. Najpierw czekaliśmy na zimną wodę, bo była tylko gorąca (z której zrobiłem sobie izotonik zalewając bidony do połowy). Potem coś tam podjadłem (pomidorówka na tym etapie weszła jak bizon w szyszki ;)), dolałem wreszcie zimnej wody do bidonów… ale ogólnie ze wszystkim się mega cackałem, co chwila pilnowałem czy czasem grupa nie odjechała i marnowałem na to sporo czasu. Znowu kłania się brak doświadczenia. Gdy wreszcie nalałem sobie herbaty (która oczywiście była tak smaczna!!!) grupa zaczęła się zbierać. Łapczywie próbowałem pić gorący napar ale wreszcie dałem spokój i zebrałem rower, by pojechać z grupą. Kolega z mojej grupy startowej również ruszył.
Tego typu pośpiech na PK wydarzył się jeszcze raz na jedynym przepaku. Nie chodziło nawet o sam pośpiech ale o własną niegramotność w podejmowaniu decyzji z uwagi na brak zimnej krwi i myślenie „bo zaraz mi odjadą”.

Parking przed PK3 ;)
Ruszyliśmy większą ekipą w dalszą podróż do kolejnego PK na 240 km. Grupa zdecydowanie urosła. Było kilkanaście rowerów w pociągu. Szybko się to jednak porwało, a nasza dwójka postarała się o dołączenie do osób, które wyjechały najbardziej do przodu. Kolega coś tam jeszcze mówił, że jedzie tak tylko do następnego punktu, bo jazda jest zabójcza…… ubiegając fakty -> on dojechał z tą grupą do mety, czego nie można powiedzieć o mnie. ;)
Myślałem, że wszystko co najgorsze było już za mną. Tyłek nie przeszkadzał, bo nauczyłem sobie z nim radzić. Stopa ok… do momentu drugiego ataku na 220 km (czyli po kolejnych 110 km). Tym razem aż mnie zamroczyło z bólu. Znowu to samo, nerwowy ból tuż za palcami na podeszwie stopy. No k$#@jap@%#@. „To minie, to minie, to za chwilę minie. Jestem w grupie, tym bardziej nie mogę teraz odpuścić.” Nie radziłem sobie zupełnie, zostawałem momentami w tyle na parę metrów po czym jeszcze bardziej zaciskałem zęby, by ich dogonić. Czas ciągnął się niemiłosiernie, „qrwa nie dam rady”… i pomyślałem, że właśnie wtedy zaczął się mój ultramaraton… ale nie, bo po kilku (kilkunastu? zupełnie nie miałem świadomości czasu, a zegarka nie widziałem, bo oczy z bólu też zamykałem ;)) minutach znowu ból odszedł.
Gdy znowu mogłem myśleć o czymkolwiek innym niż stopa, stwierdziłem, że jak to samo spotka mnie na 330 km i znowu ból będzie silniejszy to się zatrzymam, popłacze sobie na łące i jak przestanie to dopiero pojadę dalej. ;)
Poza stopą jechało się kapitalnie. Właściwie od momentu złapania grupy na 150 km, poprzez PK na 170 km i dołączeniu do innej grupy, aż do PK7 Gołdap na 400 km jechało się w prawie pełnym komforcie. Wiadomo, że coś tam dolegało ale nic niepokojącego. To było cudowne, szybkie, wręcz idealne 250 km jazdy na szosie. Górki, nie górki, jechało się cudownie.
Po ataku bólu na 220 km pojawił się Punkt Kontrolny na 240 km.
To był bardzo przyjemny punkt. Ledwo co wjechaliśmy na Punkt, a od razu pojawiły się panie z pytaniem „ile osób?” i nie minęła minuta jak wjechały dania do zjedzenia. Przy okazji gość podbijający nam karty nadawał tak kapitalny klimat, że chętnie zostałbym tam dłużej. ;) „Kto nie je ten nie jedzie, jemy do końca, każdy, powtarzam, każdy ma wziąć pierogi na drogę!”. A to wszystko mówił w taki swojski sposób. Mega chłop!
Na tym punkcie spotkałem również Mietka „ja jadę tylko mały pierścień” Solka. ;) Powiedziałem mu że świetnie się jedzie, szybko, mocno… odpowiedź mogła być tylko jedna „Marcin, to jest 600 km, szanuj siły”, po czym pojechał.
Zjedliśmy zupkę, drugie danie, ja pierogów nie brałem. :P Jedzenie wchłonąłem momentalnie i korzystając z okazji przesunąłem bloki w butach maksymalnie w tył (czyli z 1-2mm) licząc, że ustrzegę się od kolejnego bólu podeszwy.
To był fajny punkt. Odpocząłem na nim psychicznie, bo miałem dość przez tę stopę. Zjadłem i wypiłem to co chciałem. Nie stresowałem się że odjedzie mi grupa. No i zmieniłem ustawienie bloków, o którym myślałem ostatnie 20 km. Ruszyliśmy tą samą ekipą w dalszą trasę.
Kolejne 60 km bez większych historii, raczej z podziwianiem widoków. Coś pod górkę, coś z górki… bo przecież na Mazurach nie ma płaskich dróg. ;) Po dłuższej chwili trafiliśmy do kolejnego punktu w miejscowości Sejny.
PK5 Sejny – 305 km
To był ciekawy punkcik. Po pierwsze wreszcie napiłem się herbaty, której odmówiłem sobie 165 km wcześniej. ;) Cudowna chwila! :) Po drugie gdy siedzieliśmy pod daszkiem, zaczęło padać. Póki co niegroźnie ale krople nieco zwilżyły glebę. ;) Po trzecie, po raz kolejny spotkałem tam Mietka „ja jadę tylko mały pierścień” Solka. ;) Gdy delektowałem się batonikiem, popijając herbatkę zawołał mnie Mietek i mówi, że ma tutaj słuchacza podcastu. :) Okazało się, że ostatnie 130 km (i kolejne 110 km ;)) jechałem w grupce ze słuchaczem „Kropki nad M”. Przy okazji pozdrawiam Cię Andrzej!
Historia była taka, że Andrzej siedząc na PK usłyszał głos Mietka i doznał uczucia „skądś go znam”. W ten sposób poznał Mietka, a Mietek zaprosił mnie do rozmowy i „przybiliśmy piątki”. ;) Gdy rozmawiałem z Andrzejem podczas późniejszej jazdy, okazało się że również debiutuje i „Kropkę” znalazł szukając informacji o tym jak jeździć ultra. Super sprawa! Fajnie, że wiedza moich szanownych gości się komuś przydaje. :) Andrzej również jako pierwszy nawoływał, że „musimy zmienić taktykę na noc, bo jedziemy za mocno”. :P Finalnie zajął 10 miejsce. =) Dobre sobie. ;)
Tak jak droga z PK4 do PK5, tak i droga z PK5 do PK6 odbyła się szybko, sprawnie i sympatycznie. Jechaliśmy tą samą grupką. Żadnych specjalnych dolegliwości. Przypominałem sobie jak jestem szczęśliwy, że stopa już nie dokucza. Było bosko. :D Nadszedł wieczór i w ruch poszły lampki. Jedyne co zapadło mi pamięć jeśli chodzi o zaledwie 50-kilometrowy odcinek między tymi punktami to podjazd. Chwilę przed samym przepakiem na 352 kilometrze była górka zaznaczona na poniższym wykresie. Tym razem odpuściłem grupę i po ciemku, spokojnie wdrapywałem się na wzniesienie. Mimo wszystko nie chciałem przedobrzyć, a przy mojej masie ciała górki są jednak małym wyzwaniem. ;)
Na ostatnich metrach przed PK6 jeszcze chwilę pobłądziliśmy (na końcu dojazdu do punktu jechałem z przedostatnią na górce Mariką) ale finalnie dotarliśmy do przepaku… Nawigacją nocą, gdy jest pełno małych uliczek wokół jest zdecydowanie utrudniona. ;)
350 km, czyli półmetek już kawał za nami!
Kolejny syty punkt. Obiadek, łakocie i witaminy. ;D Poza obiadkiem skierowałem również swoje dostojne kroki w kierunku kibelka. :P Ogólnie się nieco odświeżyłem oraz (na co nie chciałbym zwracać uwagi ale może komuś się przyda taka wiedza :P) nasmarowałem cztery litery sudokremem. Uznałem że to jest dobry moment by odświeżyć warstwę osłaniającą przed odparzeniami. ;) Poza tym zmieniłem koszulkę i przygotowałem się do nocy…
… gówno się przygotowałem. Stwierdziłem, że jest ciepło, a w nocy będzie tylko minimalnie chłodniej. Moja kurtka fluorescencyjna nie przepuszcza zupełnie powietrza (w obie strony :/), więc stwierdziłem, że nie może być mi zimno. Założyłem jedynie potówkę oraz nową, suchą koszulkę. Czułem się świetnie i świeżo. Natomiast nie założyłem termoaktywnej koszulki z długim rękawem. Takiej dość grubej. To był ogromny błąd ale o tym miałem się przekonać nieco później.
To był drugi punkt, na którym byłem nieco nieogarnięty. W owym nieogarnięciu zapomniałem wreszcie zabrać z przepaku rękawiczek wiatroodpornych i bufki. Patrząc z perspektywy czasu ich przydatność byłaby niewielka ale może coś by pomogły.

W oddali materace do spania. :) Na tym etapie (przynajmniej o czasie, w którym ja tam byłem) nikt nie myślał o spaniu.
Z fantastycznymi nastrojami ruszyliśmy do kolejnego punktu. Zaledwie 50 kilometrów drogi aczkolwiek dopiero teraz uderzyła mnie ta absolutna ciemność na dworze. Początek drogi super przyjemny. Z górki, jechaliśmy na prawym pasie, a po lewej jechał samochód organizatora. Bezpieczeństwo na super poziomie. W ogóle jazdę nocą wspominam bezpieczniej niż jazdę w ciągu dnia gdy ruch był większy i była duża szansa na spotkanie „króla szos”. W nocy, tym bardziej w weekend, jest niebezpieczeństwo nietrzeźwego kierowcy na drogach ale takich atrakcji na szczęście nie napotkaliśmy.
Samochód organizatora towarzyszył nam dość długo, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pogoda się pogorszyła. Lekki deszczyk zmienił się w mocny deszcz. Nie spowodowało to jednak pogorszenia komfortu jazdy… przynajmniej jeszcze nie teraz. Jechaliśmy sobie na kole i było cool.
Wcale nie było cool. Nie minęło dużo czasu jak przestałem widzieć na oczy. Jasne okulary trzeba było odchylać, bo były zalane wodą. Gdy odsłaniało się oksy, to woda leciała na oczy. Nie było to specjalnym problemem. Gorzej, że przy jeździe na kole do oczu trafiała woda wraz z piaskiem, to odbiło się na późniejszej jeździe. Oczy szczypały (przynajmniej mnie) i nawet ściskając oczy ciężko było wycisnąć tę wodę z piaskiem z gałek. Trochę to irytowało, a patrząc przez pryzmat wielogodzinnej jazdy to nawet „trochę bardzo irytowało”. Ale nadal jechaliśmy w grupie, cały czas tej samej. Było git! 50 km w ciemności minęło całkiem szybko, aczkolwiek na pewno daleko od przyjemności. Deszcz ukradł przyjemność.
PK7 Gołdap był kopem w jaja mojego morale
Zresztą nie tylko mojego. Kilka osób na mecie również oschle wspominało ten punkt. Do oceny oczywiście przyczyniła się pogoda. Zrobiło się zimno, nie było się gdzie schować. Na punkcie owoce i izotonik. Teoretycznie nic więcej nie było potrzebne, bo 50 km wcześniej jedliśmy obiad w budynku. Tak więc tutaj wystarczyło zjeść owoca, napełnić bidony i można było wiosłować dalej.
Mimo to było niefajnie. Deszcz, zimno, brak możliwości choćby chwilowej ucieczki przed tym bagnem… to bardzo deprymowało. Z drugiej strony spowodowało, że nie chcieliśmy tam być ani jednej zbędnej minuty, więc dość szybko ruszyliśmy w dalszą podróż – oczywiście po ciemku. 400 km za nami. Już tylko 210 do mety… a właściwie tylko kolejne 60 do kolejnego punktu.
Zacząłem czule wspominać wcześniejszy punkt z przepakiem. Ciepło, obiadek pod nosem, nowy, suchy strój na ciele – wspaniała chwila. Rozmyślania przerwał okropny ból w prawym kolanie. Jakby ktoś wbił gwoździa od wewnętrznej strony na wysokości dolnego zakończenia rzepki. Po cichu zawyłem z bólu. Spojrzałem na zegarek. 417 km w nogach. Aż 43 km do kolejnego Punktu Kontrolnego. Przestraszyłem się.
I wtedy właśnie zaczął się dla mnie ultramaraton…
Ten podjazd przed Wiżajnami, o którym piszesz, wspominam do dzisiaj :) Niestety musiałem wtedy kawałek pchać rower, bo z załadowanymi sakwami i na przełożeniu 34/27 nie chciał już jechać :(
Haha, no jakby mi ktoś jeszcze dowalił z 10kg na przyczepce to bym się też zastanawiał nad pchaniem. ;)
Niestety pogoda nas nie rozpieszcza i nie stwarza przyjaznych warunków do rowerowania… I widać, że nie żałowali Wam jedzenia, to dobrze!
Jeśli chodzi o osoby ogsługujące nas na punktach, to moim zdaniem były złotem i miodem tej imprezy. :)
Świetnie się czyta :). Czekam na 2gą część ;).
Będzie dzisiaj :)
A na punktach kontrolnych nie trzeba było sie obawiać o bezpieczeństwo pozostawionego na zewnątrz roweru? Bo pewnie nie przypinaliście za każdym razem, pozdrawiam.
hej, też miałem takie obawy (mimo że przed restauracją stało wiele rowerów) ale nic złego nie miało miejsca. W większości miejscówek rower miałeś na oku. Na przedostatnim punktu w Reszlu wchodziło się na rynku do restuaracji i tam faktycznie wprowadzaliśmy rowery do „przedpokoju” :)