Najbardziej obawiałem się pływania i pagórkowatej trasy. Dzień przed startem martwiłem się deszczem. Jednak głównie zapamiętam wiatr… i trochę też ulewę, która nas spotkała.
Po triathlonie w Gdyni zupełnie odpuściłem treningi rowerowe… a na pływalnie było mi zupełnie nie po drodze. Skupiłem się na przygotowaniach do Maratonu Warszawskiego, a „olimpijkę” miałem pojechać z rozbiegu. Dopiero w tygodniu startowym pojechałem dwa razy na rowerze. Samopoczucie przed startem było ok ale jak to mam w zwyczaju, lekko trząsłem galaretą. Miałem pewne obawy:
– nigdy nie przepłynąłem 1500 m jednym ciurkiem. Dodatkowo, nie można było oszukać dystansu biegnąc na początku po dnie, ponieważ start odbywał się z wody. Plusem miała być płaska tafla w jeziorze. Okazało się również, że koledzy nie kłamali i start z wody ma zalety, ponieważ zawodnicy już na starcie się ładnie rozpływają po strefie startowej.
– trasa była pagórkowata. Ja się górek nie boję ale miałem chłopakom pokazać kolejny raz, że jeszcze trochę mnie muszą pogonić. :P A że koledzy są wysuszeni, a moje dupsko trochę waży, to na górkach (na rowerze) obawiałem się strat czasowych.
– oprócz górek miały być zakręty (na dole zjazdów) co w połączeniu z prognozowanymi obfitymi opadami deszczu dodawało akcent grozy. ;) Na szosie jeździmy rok, a nasze doświadczenie w jeździe w deszczu jest zerowe. Mocno wbiliśmy sobie do głowy, że trzeba będzie mocno uważać i (przed)wcześnie hamować. Przy temperaturze 10 stopni paluchy mogły nie do końca skutecznie łapać klamki hamulców, więc czujność była wzmożona.
Do Przechlewa przyjechaliśmy dzień wcześniej. Odbywał się wtedy m.in. start na dystansie ½ IM. Ogarnęliśmy pakiety startowe, nocleg i zacząłem mobilizować się do wyjścia na trening. Miałem nowe buty do przetestowania i przy okazji rozruch do zrobienia. Rozruch był jakby dłuższy niż normalnie. Wychodziło tego z 9 km. Gdy Michałowi i Szymonowi zaproponowałem lekkie bieganie dla rozruszania się w przeddzień startu powiedzieli żebym sam poszedł się wymęczyć i ujechać przed jutrem. Trochę mieli ochotę pobiegać ale wreszcie nie wyruszyli ze mną w teren. Biegało się fajnie. Nowe tereny, nowe buty, dobry nastrój, świetna temperatura… do biegania. ;-)
Po skromnym pasta party wykluł się jeszcze jeden pomysł. Podsumowując: przed domkiem pojawił się grill, na stole pojawiła się grillowana kiełbasa, a w ręce pojawiła się butelka z browarkiem. ;-) Jedno piwko, dwie kiełby i tyle było z balowania. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, normalnie sielanka.
W dzień startu wstawiliśmy rowery do strefy zmian i udaliśmy się obok na odprawę. Jako że impreza miała rangę Mistrzostw Polski, to Agnieszka Jerzyk wciągnęła na maszt flagę Polski, a z głośników poleciał Mazurek Dąbrowskiego. Wszystko to działo się w towarzystwie siąpiącego z nieba deszczu. Co jakiś czas zerkaliśmy tylko na strefę zmian i nasze starannie ułożone rzeczy, które teraz były obficie polewane deszczówką. Nie było na to rady, więc po odprawie poszliśmy szykować się do domków.
Tak jak wspominałem wcześniej. Do wody wszedłem z lekką obawą, jak to teraz będzie. Bardziej myślałem o stracie jaka będę miał do Szymona niż o samym dystansie – zresztą słusznie. ;P Trochę się pomoczyliśmy i popłynęliśmy na start. Woda była przyjemnie ciepła, hyhy. W strefie startowej zaczęły się głupie teksty i żarty – wszyscy byli w kapitalnym humorze. :D Start lekko się opóźnił ale wreszcie ruszyliśmy.
Od samego początku płynęło się mega komfortowo. Starałem się płynąć powoli, by się nie zasapać. Właściwie podczas całego etapu pływackiego nie trzeba było walczyć na łokcie. Czasami ktoś napływał z tyłu ale ogólnie poruszaliśmy się równym tempem. W pewnym momencie grupa z przodu zaczęła mi odpływać i poczułem wtedy jak bardzo słabo radzę sobie w wodzie. Mimo wszystko nastrój mnie nie opuszczał i płynąłem swoje. Za pierwszą boją zaczęły się małe problemy, które z biegiem czasu narastały. Płynęło mi się ok i ze mną nic złego się nie działo ale strasznie skręcałem. Co chwila podnosiłem głowę i korygowałem kierunek płynięcia. Ostatnie kilkaset metrów totalnie zgłupiałem i płynąłem zygzakiem. Ta przyjemność kosztowała mnie dodatkowych 200 m w wodzie, więc spokojnym tempem przepłynąłem 1700 m. Czas w okolicach 34 minut był dla mnie do przyjęcia, a biorąc pod uwagę pokonany dodatkowy dystans byłem nawet zadowolony.
Wyjście z wody oznaczało że należy zacząć się wspinać. Trasa do T1 prowadziła mocno pod górkę ale biegło mi się bardzo fajnie… powoli ale bardzo przyjemnie… to znaczy przyjemnie oddechowo, bo bieg na boso po asfalcie nie należy do specjalnych przyjemności. ;) Uśmiech mi zgasł gdy zobaczyłem w strefie zmian Michała, który kończył się już przebierać. Heloł! Ustawiło mnie to w szeregu na zupełnym końcu. Rozpocząłem najdłuższą w mojej karierze strefę zmian (5:44 wliczając podbieg). :P Pod pianką miałem tylko dół od stroju triathlonowego. Na górę chciałem założyć koszulkę termoaktywną z długimi rękawami i na to dopiero górę mojego stroju tri. Można sobie teraz wyobrazić jak w próbuję w pośpiechu założyć cieniutką, obcisłą koszulkę na mokre ciało. Trochę to trwało. Później mocowałem się jeszcze ze skarpetkami i całą resztą. Wreszcie mogłem zacząć kręcić.
Tym razem nic mnie nie przytykało po pływaniu. Od razu wkręciłem się na obroty. Od momentu gdy zobaczyłem Michała wybiegającego wesoło z rowerem skończyłem z matematyką. Już nic nie liczyłem, żadnych czasów, średnich prędkości itp. Cel był jeden, zapomnieć o biegu i dać z siebie wszystko na rowerze.
Na bajku działo się bardzo dużo. A to ulewa, a to wiatr taki, który chętnie wyhamował by nas do zera podczas jazdy z górki. Czasami wymieniałem z innymi zawodnikami uwagi, żarty i przekleństwa co powodowało zawsze uśmiech na twarzach. Wszyscy walczyliśmy z tym samym i nie było czasu na rozklejanie się, chociaż wiele osób przyznawało później, że miało ochotę się wycofać. To pewnie tylko takie pierdzielenie, bo mi też przez głowę przeszła taka myśl ale nie po to przecież tutaj przyjechałem by mnie wiatr zmiótł z drogi i pognał do domu. ;) Trasa kolarska liczyła dwa kółka, tak że na nawrotkach widziałem że zbliżam się do Michała. To był cel numer 1. Czułem się ok ale bardzo brakowało mi siły w nodze. Oddechowo było wręcz komfortowo ale noga nie chciała mocniej pchać. Wiedziałem, że na rowerze się nie zajadę, bo piekące czworogłowe hamowały organizm przed dociskaniem… no może oprócz jednego momentu gdy zbliżałem się do kolegi Michała i w przypływie adrenaliny, euforii albo głupoty docisnąłem na maksa. Minąłem go z prędkością Pendolino – no mercy my friend! :P
Celem numer 2 był Szymon i chociaż biegam szybciej od niego, za punkt honoru ustawiłem sobie by wyprzedzić go na bajku. Na ostatniej mijance pomachał mi śmiejąc się. Wyglądał jakby dopiero co zaczął zawody: radosny, uśmiechnięty… turysta qwa. ;D Ja byłem zmordowany i zziajany… i tutaj widać że jak człowiek jest zmęczony to źle ocenia sytuację. Zostało 10 km do końca etapu rowerowego, a Szymon był Może z 300 m przede mną. Tak mi się wydawało ale był chyba nieco bardziej z przodu, choć niewiele. Chwilę po nawrocie siły mnie opuściły. Nie mogłem już kontynuować pościgu i choć starałem się nie odpuszczać, to tempo nieznacznie spadło. Pierwsza oznaka zmęczenia mocno zadomowiła się u mnie w głowie. Chciałem już zacząć biec. :P
Na końcu etapu rowerowego znowu kibice, znowu zrobiło się fajnie. Zeskoczyłem z roweru i… fikałem jak kozica! Zero zmulenia po rowerze, ochota na dalszą walkę, przebierający się Szymon na horyzoncie. Wiedziałem, że te zawody już są moje. :P Trochę nieładnie tak pisać ale byłem tak przyjemnie zaskoczony pracą nóg po zejściu z roweru, że aż micha mi się śmiała. W T2 oczywiście było chwilę walki: wszystko mokre, łapy zmarznięte, bolały i nie do końca efektywnie pracowały. Wreszcie wygramoliłem się z T2 i po zmianie butów… fikało mi się jeszcze lepiej!
Tutaj warto nadmienić jedną rzecz. Wszyscy, ale to wszyscy opowiadali o tym jak rozpoczynali bieg po bajku. Działo się tak dlatego, że pewnie wszyscy mieli podobne odczucia… tzn. nie czuli w ogóle stóp. Piękne i przewiewne buty kolarskie sprawiły, że nie czuło się w ogóle stopy, która niczym lodowy klocek uderzała w podłoże. Bardzo ciekawe uczucie ale mimo tego biegło mi się super. Na początku trasy mocny zbieg i zaraz podbieg. Zbiegając zacząłem się drzeć „Szymon parówo gonię cię” ku wielkiej uciesze kibiców. Aura na rowerze nas dotknęła i śmialiśmy się przez zaciśnięte zęby. Na biegu zimno już tak nie przeszkadzało.
Na dole zbiegu dogoniłem Szymona, a ten podniósł ręce do góry i zaczął krzyczeć „wygrałem!”. Wybuchnęliśmy śmiechem, pogadaliśmy chwilę i zacząłem robić robotę, a muszę powiedzieć, że było z czego biec. Obserwowałem tętno i testowałem sam siebie. Jeśli chciałem dogonić kogoś przed sobą, przyspieszałem i wszystko przychodziło mi z mega luzem. Jedyne co mi przeszkadzało to nawierzchnia, która w pewnym momencie z asfaltu zmieniła się z kocie łby zmieszane z błotem… moje nowe buty!!! ;-)
W tym miejscu znowu mała dygresja. Wolontariusze: najlepsi jakich spotkałem. Często zziębnięci i przemoczeni, a robili swoje i co chwila krzyczeli by nas dopingować. Niesamowita sprawa. Jeśli za rok będę startował w Przechlewie to po części po to by jeszcze raz ich spotkać. Genialne!
Bieg zakończyłem po około 43 minutach, co biorąc pod uwagę profil trasy i nawierzchnię jest bardzo fajnym wynikiem. To był mój dzień na bieganie. Na metę wpadłem mocno rozpędzony i zajarany. W dzień zawodów nigdy bym tego nie powiedział, pogoda zrobiła swoje, ale czas minął i teraz wiem, że były to świetne zawody… tylko z pływania stawiam sobie dwóję. ;)
Finalnie miałem dość odległe miejsce 84/446 z czasem 2:36:57. Na tyle było i jest mnie stać i pomijając pływanie jestem zadowolony z tej cyferki.
Byłem ciekaw tego startu w kontekście Sprintu w Gdyni. Zamiast odpowiedzi, pojawiło się więcej pytań. Na pagórkowatej trasie z mega wiatrem pojechałem oczywiście wolniej niż w Gdyni ale pobiegłem szybciej… a to wszystko na dwa razy dłuższym dystansie… Temat zamknięty, nie ma co go roztrząsać tylko brać się dalej do roboty i dokulać się do końca sezonu, odpocząć i robić bazę pod następny sezon. :-)
Widzę sprawa rozruchu przed cięższymi zawodami to sprawa indywidualna. Jak dotąd najlepiej mi się startuje wręcz po dwóch dniach „ładowania akumulatorów”. Podobnie zwiedzanie niemal całodzienne przed 10. PZU Półmaratonem Warszawskim, pomijając oczywiście samą frajdę, chyba jednak odczuwałem mniej więcej od połowy dystansu.
Ja marsz również bardzo odczuwam. Dlatego też przed zawodami jak najwięcej odpoczywam i tylko raz wychodzę się lekko rozruszać, po czym wracam znowu do leżenia.
Rozruch jest polecany głównie po dłuższej podróży, np. jak dzień wcześniej jedziesz na zawody kilka godzin w jednej pozycji.