Po wyjściu z wody czułem się jak bym zdobył złoto na olimpiadzie. ;) Po połowie sekundy od wskoczenia na rower postanowiłem się wycofać z zawodów. Postanowienie było z typu tych „noworocznych”, czyli pozostało niezrealizowane. ;)
Sieraków przywitałem w sobotę. Ugościł mnie Marcin, z którym poznaliśmy się na triathlonie w Charzykowach rok wcześniej (z tego miejsca przekazuje wielkie dzięki za gościnę!). Przed tamtejszą ćwiartką pogadaliśmy chwilę przed startem, by kolejny raz spotkać się kilkaset metrów przed metą. Marcin mnie wtedy wyprzedził, a ja odpowiedziałem 10 sekundowym siedzeniem mu na plecach, po czym odpuściłem. Tym razem usiedliśmy razem przy połówce… znaczy wystartowaliśmy w połówce. ;)
To był mój pierwszy start w tri pod wodzą Tomka Spaleniaka. Cóż, teraz już mogę czuć się pełnoprawnym członkiem zespołu. ;) Plamy nie honorze nie było…. choć ten początek roweru…. ale zacznijmy od początku. ;)
Ogólnie było klawo. :D Sobota minęła nam pod znakiem krzątania się i tzw. robienia kroków. Spotkaliśmy na swojej drodze nawet stoisko safe4sport, którzy byli partnerem ostatniego wpisu na moim blogu. Ogólnie trochę się nadreptaliśmy, by załatwić wszystko co było do załatwienia i bywania tam gdzie należało być. Z uwagi na to, że znajomi Marcina startowali w sobotę w ćwiartce, słuchaliśmy ich relacji ze startu. Śmiejąc się pod nosem życzyli nam powodzenia. Miało być „gorąco” i „ciągle pod górę”. :P
Plan na start został rozrysowany przez kołcza Tomka tydzień wcześniej. Pływanie w 36 minut, rower w 2:35-2:40 i bieg w 1:40-1:45. Trasa kolarska miała być krótsza o parę kilometrów, a półmaraton mocno pagórkowaty, crossowy i również… nieco krótszy. ;) Długość zawodów równoważyły dobiegi do strefy zmian: zarówno pod względem dystansu jak i przewyższenia po wyjściu z wody. ;)
Start
Pierwszy raz spotkałem się z rolling-start. Weszliśmy do swojej strefy startowej po czym podzielono nas na 4 rzędy i co kilka sekund puszczano czterech zawodników do wody. Patrzałem jak kolejne osoby startują i na pełnej prędkości wpadają do wody. Nigdy tak nie startowałem… i nie mówię tylko o rolling start ale o wbieganiu do wody. Ja to zwykle gdzieś na boczku powoli wpląsuje w odmęty nieznanej cieczy. ;) W tym przypadku żeby nie było przypału, gdy przyszła kolej na mnie ruszyłem z kopyta. 4 sekundy przedemną, z tej samej linii wystartował kolega Marcin. Let’s the battle fun begin! :-)
Swim – moc!
Co to dużo pisać. Szło równo. Przez cały dystans. Na ostatniej prostej była nawet siła by mocniej zapracować rękoma. Takie rzeczy się do tej pory nie wydarzały. Oczywiście bolały mnie łapy, głównie przedramiona ale nie było odpuszczania. Ze 3 razy chwilowo zwalniałem, bo się opiłem wody albo coś. Trochę kluczyłem prawo-lewo ale nie było tragedii. Cieszyłęm się że „płynąłem”, a nie „walczyłem o każdy metr”. Dlatego też miałem nieco siły, by częściej podnosić głowę i patrzeć gdzie płynę.

A podbieg dłuuuugi był ;)
W pewnym momencie w jeden okularek wlała mi się woda. Lekki wkurw ;) ale zamknąłem prawe oko i płynąłem dalej. Ostatnia prosta… nie dam się… dałem się. Stop, szybka poprawka i płynę dalej. Jak się okazało (po zawodach), na tej ostatniej prostej płynąłem 30 cm od kolegi Marcina. :) Do czasu aż drugi raz podczas etapu pływackiego się zatrzymałem, bo się strasznie opiłem wody. Tym razem przestój trwał kilka sekund i dopiero po chwili powoli ruszyłem do przodu, by przed samym końcem jeszcze przyspieszyć.
Wstaje z wody… mam siłę powoli biec – to też nowość. Wyjście na brzeg, patrzę na zegarek… 36:40 – szok. Marzyłem o zejściu poniżej 40 minut, a tu takie cuda. Z pełną wiarą w siebie ruszyłem pod góóóóóóórę. Nie chciałem pogłębiać sapania, więc biegłem raczej spokojnie.

taki dłuuuugi :P ;)
Teraz czas na najważniejszą część zawodów czyli…
Bike – jak zostać clownem w pół sekundy
Chciałem pojechać mocno, sprawdzić się. Zależy mi na mocnym rowerze. Teraz myślę, że powinno zależeć jeszcze mocniej. Niestety w tym momencie zrobiłem sobie kuku.
Biegłem w butach kolarskich do belki. Gdy już dobiegłem, zauważyłem, że gość przedemną zatrzymał się za belką i topornie wsiadał na rower. Wtedy wpadłem na genialny pomysł, by nie zatrzymywać się tylko w biegu wylecieć do góry, wylądować na siodełku, wpiąć się i cisnąć, mając już pierwszego wyprzedzonego na koncie. Skończyło się nieco inaczej…
O ile pupa wylądowała tam gdzie powinna, prawa noga podparła się o powietrze (tzn. o nic), a lewą zachwiało w ten sposób, że dostała się do tylnego koła. Kilka strzałów ze szprych, trochę bólu niedaleko palców u lewej stopy, salwa śmiechu ze strony kibiców i jechałem dalej.
Co tu się k$*#@ właśnie wydarzyło?! Nie mogłem uwierzyć we własną głupotę.
Wiara w siebie, chęć rywalizacji – wszystko uciekło. Nie wiedziałem czy jechać czy się wycofać. Klepałem pedały, a rower nie jechał. Zatrzymałem się jakieś 10 km później by finalnie sprawdzić czy mam flaka i zadecydować co dalej. Powietrze w oponie było. Rozpiąłęm więc zupełnie tylny hamulec i ruszyłem dalej. Koło latało na centymetr na boki. Podczas czterech pętli aż dwóch zawodników zwróciło mi uwagę, że mam ósemkę z tyłu.
Jechać na rowerze zacząłęm dopiero pod koniec pierwszego kółka. Starałem się zapomnieć co się wydarzyło i tylko na jednej nawrotce z nierówną nawierzchnią mocno zwalniałem i uważałem na wyboje. Wiara wróciła z uwagi na to, że druga połowa kółka poszła o wiele lepiej. Okazało się, że pierwsza połowy nawet jeśli teoretycznie nie była pod górkę… to była delikatnie pod górę, a mimo że wiatr był niewielki, to w dziwny sposób wszystkich mocno hamował. :) Średnia z pierwszej pętli nie była tragiczna, a ja odzyskiwałem siły witalnie.
Poczułem się mocny. Na drugim kółku mocno przyspieszyłem. Leciałem! Co prawda wyprzedził mnie wtedy Michał Podsiadłowski ale jemu trzeba wybaczyć. ;) Zresztą… to w ogóle ciężki przypadek jeśli chodzi o te zawody. :( Przy okazji zachęcam do dyskusji w tym wątku na jego profilu.
Na drugim kółku wyprzedziłem też kolegę Marcina. Generalnie miałem lekką zwiechę mózgu jak zobaczyłem go przed sobą. Przecież wyszedłem z wody po 36 minutach, a on miał płynąć 40. Nie dopuszczałem do siebie innej myśli jak to, że byłem pierwszy z wody. Myślałem, że się coś wydarzyło i padło pytanie „jedziesz pierwsze kółko czy drugie?”. ;) Sorry Marcin! :D Gdy kończyłem drugą pętle na prowadzeniu zacząłem sporo myśleć o kibicach Marcina. Widzieli nas raz na pętlę i raz przyjeżdżał szybciej Marcin, a potem ja… a potem… Marcin…
Już na drugim kółko zaczęły się bóle pleców. Dziwna sprawa. Znam ten ból ale nigdy nie doświadczyłem go tak szybko i tak mocno. Myślę, że oprócz wsiadania na rower muszę poświęcić trochę czasu na ponowne dopasowanie pozycji. Minęłą połowa trasy. Moja średnia była satysfakcjonująca – równe 34 km/h i porównując ją do pierwszego kółka mocno wzrosła. Żele wchodziły, dużo piłem… ale bolało. Plecy, latające koło… i brak nogi… skończyła się. ;)
Trener mówił dzień przed zawodami żebym się nie podpalał na rowerze. Chyba jednak nieco za mocno przydusiłem w pierwszej połowie trasy za co później zapłaciłem. Wyraźnie zwolniłem. Od razu wyprzedził mnie Marcin i nie podjąłem nawet walki. Chciałem by ten rower się już skończył. Chciałem pobiegać. ;) Rozważałem na tematy wszelakie, liczyłem minuty, myślałem czy zatrzymać mobilny serwis Shimano i wymienić koło, jadłem te cholerne żele i piłem izotonik. Piłem tyle co zwykle czyli baaardzo dużo. Wylewałem wodę na siebie i w kask. Ogólnie mówiąc zrobiłem się strasznie marudny i wszystko mi nie pasowało. Odżyłem na końcu odcinka kolarskiego. Przyszla wielka ulga… koniec roweru. Koniec dyscypliny, która miała być najmocniejszą i na której miałem „wszystkich” ;) wyprzedzić nie dając szansy na gonienie na biegu.
Wystarczy powiedzieć, że mój czas pływania był 274 czasem zawodów. Na rowerze „osiągnąłem” 248 czas spośród wszystkich zawodników. Można by gadać, że inni mieli rowery czasowe, koła ze stożkiem bla bla bla. Uratowałby mnie jedynie dysk z tyłu… i to nie z powodu areo-oreo ale dlatego, że wtedy bym nie wpierdzielił nogi w szprychy… bo by ich tam nie było. :P Po zawodach dowiedziałem się również, że mimo odpięcia hamulca przy każdym obrocie klocek dotykał obręczy, więc przejechałęm 90 km z minimalnie obcierającym hamulcem.
Run – radość
Zeskoczyłem z roweru. Nie czułem się pewnie dojeżdżając do belki i stojąc jedną nogą na pedale. W ogóle bałem się przerzucić nogę nad rowerem, by przygotować się do zeskoczenia. Zero pewności siebie. Na szczęście nie dałem kolejnego powodu do śmiechu tamtejszym kibicom. Nie wylądowałem na asfalcie… generalnie to był dobry koniec roweru. ;) A jeszcze lepsze wydarzyło się w strefie zmian. Gdy wbiegłem w swoją alejkę zobaczyłem wybiegającego ze strefy Marcina. Na wyciągnięcie ręki!!!
Adrenalina w żagle, wiatr w żyłach ;) i mega radocha, że jest jeszcze nadzieja. No może nie do końca. Gwoli przypomnienia… to właśnie na biegu Marcin wyprzedził mnie w Charzykowach. Życiówki biegowe ma równie lepsze ode mnie. A przynajmniej półmaratońską, którą porównywaliśmy w sobotę. ;) No i szacun dla niego. Sęk w tym, że chyba jeszcze mocniej skatował nogi na rowerze niż ja.
To była szybka strefa zmian. Tak samo był szybki start z niej. Równie szybko zbliżałem się do Marcina. Znowu pomyślałem o jego kibicach. Ostatnio widzieli nas przy belce, a tam Marcin był pierwszy. Byłem ciekaw jak to dalej się potoczy. Biegłem w miarę luźno, a mimo wszystko się zbliżałem.

Lubię biegać na pętlach :)
Współzawodnictwo to fajna rzecz. Tak samo jak ludzki mózg, jak psychika. Marcin nie podjął walki ale i tak na każdym zakręcie obracałem się, zwalniałem, by się dobrze przyjrzeć czy gdzieś tam nie czai się w krzakach. ;) Nawet na kilometr przed metą, gdy po raz czwarty pokonywałem znienawidzoną przez wszystkich serpentynę :) wypatrywałem czy na pewno jest ok. Z drugiej strony nie dałbym sobie ręki ukroić, że byłem pierwszy. Bywały momenty, w których focus=0 ale miałem nadzieję, że jak by mnie wyprzedzał to by chociaż przybił pionę. ;) … albo zapytał czy robię drugie kółko czy trzecie. :P
Co do psychiki… gdybyśmy biegli razem, to nasze czasy byłyby lepsze. Mimo wszystko czułem się dość bezpiecznie na biegu. Sporo ludzi maszerowało i z pętli na pętle zacząłem wyprzedzać coraz więcej osób. To jest ten moment, w którym jestem bardzo zadowolony z siebie. Równy półmaraton na koniec halfiron’a. W tym momencie dobitnie trafił do mnie cały sens trenowania.

hahah… teoretycznie ja tutaj biegnę. ;)
Mimo, że od żeli było mi od dawna niedobrze, to jadłem je w/g wcześniej ustalonego schematu. Kolejny powód dla którego jestem z siebie dumny. ;) Tym razem zmieniła się nieco strategia z butelką Coli. W Suszu błagałem o łyka coli przypadkowego przechodnia. W Gdyni wziąłem butelkę, by napić się na pierwszym kilometrze po czym ją oddałem. Wtedy trzymało mnie do ok. 14-15 kilometra. W Sierakowie postanowiłem popijać colkę do połowy trasy. Trzeba było targać butelkę ale trudno. Dzięki temu weszły (i nie wyszły :P) jeszcze 3 żele na biegu.
Ostatnia prosta była magiczna. Paweł krzyczący przez mikrofon, że biegnie Marcin Hinz z ekipy Nozbe. :) Wiwatujący rodzina i znajomi Marcina, którzy przez calutki dystans mega wspierali nas w wysiłku <3 Bardzo, baaardzo wam dziękuję!
Czas biegu – 144 w stawce. Nie żebym odstawał jakoś mega pozytywnie z moim bieganiem. Po prostu tego dnia odpowiednio rozłożyłem siły, a cały rower był tylko wypadkiem przy pracy. Zawody były triathlonowe i walczy się w trzech dyscyplinach, więc w kluczowym momencie, odzyskałem nieco pozycji. ;)
Po każdym bufecie byłem cały mokry od wody (często gęsto ciepłej :/). Od drugiego kółka nie tylko polewałem się wodą i piłem ale trzymałem butelki w rękach na kolejne 5-10 minut, by dalej się polewać i popijać.
Koniec
Wszystkie zdjęcia są od Michała, który w sobotę walczył na dystansie 1/4 IM. Dzięki za foty! Pozdro. :)
Na sam koniec podziękowania dla trenera Tomka z Endure Team. Przez ostatnie pół roku zadał mi solidną pracę do zrobienia. Nie wykonałem wszystkiego ale zdecydowaną większość treningów przerobiłem i jestem bardzo zadowolony z postępów. Pływanie rewelacja. :) Bieg, bardzo dobrze, szczególnie jak przypomne sobie ostatni półmaraton w Gdyni. Pozostaje tylko ten nieszczęsny rower, do którego (co widać po planie treningowym) jest przykładana bardzo duża uwaga. Popsułem ten element na własne życzenie ale to nie powoduje nagle, że tracę wykonaną na rowerze pracę. Może następnym razem będę miał więcej oleju w głowie i pokażę się z lepszej strony… czego sobie i wam życzę. :D
P.S. 5:05 = nowa życiówka. Poprawa o 12 minut. Jestem kontent. :P
Podróż tysiąca kilometrów rozpoczyna się od pierwszego, jednego kroku. Trzeba pamiętaż, że podróż ta kończy się również jednym krokiem – ostatnim. Nie oznacza to, że wszystkie kroki w środku się nie liczą, że są serią porażek ponieważ nie były tymi dzięki, którymi wreszcie osiągnęliśmy cel. Każdy krok przybliża nas do celu. Każdy krok czegoś nas uczy. Każdy krok, nawet jeśli jest porażką, przybliża nas do sukcesu.
Myśl wyciągnięta z książki „How to fly a horse”
Gratulacje:)
Dziękuje dziękuke ;) Również gratuluję startu :D