Bieganie to podobno najprostszy i najtańszy sport. Ubierasz jakiekolwiek buty sportowe (zakładając, że każdy takie posiada), wychodzisz na dwór i biegniesz. No i taka jest prawda dopóki nie zaczniesz kombinować. Nagle się okazuje, że warto by było zainwestować w odpowiednie buty. Pierwsze parę stów. Później stroje termoaktywne. Bo ciepło, bo zimno, bo pada, bo nie pada ;) Izotoniki, nowe buty, żele, opłaty startowe, czapeczki, inwestycja czasowa w poznawanie sportu, diety, przygotowywanie posiłków i znowu nowe buty. Uhhhh no ale na szczęście jest to sport najprostszy… chociaż dzisiaj z przyjemnością zaznajamiałem się z poniższym filmikiem.
Jak widać, wszystko można rozłożyć na czynniki pierwsze. Ja odkrywam jak działam. Próbuję ruszać się na różne sposoby. Parę dni temu podczas treningu na stadionie robiłem przyspieszenia (minuta szybko, minuta wolno, 2 minuty szybko, minuta wolno. I tak po 5 razy). Ostatnie szybkie odcinki pobiegłem zupełnie inaczej niż standardowo do tej pory. Wydawało mi się, że biegnę bardzo komicznie, stawiając pełno małych kroczków kręcąc nogami niczym Struś Pędziwiatr nawiewając przed Wilkiem. Wynikiem zmiany biegu było obniżenie tętna podczas ostatnich przyspieszeń i minimalne polepszenie tempa. Zacząłem więc sprawdzać jak zachowa się organizm przy kolejnych treningach już w pełni bieganych tym sposobem.
Za mało wody w sedesie spłynęło, by wyciągać już wnioski ale według wiedzy teoretycznej zacząłem wreszcie ruszać kończynami dolnymi (nad górą wciąż pracuję) w odpowiednim tempie. Kadencja, czyli ilość kroków na minutę powinna (teoretycznie) dążyć do 180. Oczywiście niższy wynik nie znaczy, że robimy coś źle. Różni biegacze, różne style. Ja oscyluje obecnie w okolicach 170-180 i biega mi się nieco dziwnie. Trochę sapie przez takie szybkie kręcenie nogą ale tętno mi przez to nie idzie w górę. Także przyzwyczajam nogi powoli do odpowiedniego tempa kroku i zobaczymy co z tego wyniknie. Na razie jestem zadowolony. Szczególnie po dzisiejszym mocniejszym treningu. Człowiek zdecydowanie uczy się całe życie.
Na koniec – dżaga, bo podobno cycki się dobrze sprzedają w internecie ;)
*Oczywiście pojęcie kadencji było mi bardzo dobrze znane ze świata rowerowego jednak w przypadku biegania nie do końca zdawałem sobie sprawę, że może to mieć duży wpływ na tempo biegu. Ważne dla mnie było, żeby nie lądować na pięcie, tj. nie hamować własnego impetu. Do próby zwiększenia kadencji zainspirowała mnie książka Scott’a Jurka, którą obecnie czytam.
Ah, to normalka w bieganiu :) Trzeba było zapytać :)
Trzeba wiedzieć o co pytać ;)
To o czym piszesz to akurat oczywiste. Jak chce się biegać bez kontuzji (mniej pięty!), na niższych tętnach i w ogóle lżej to tylko tak. Zasadniczo rower i bieganie mają tę wspólną cechę, że im szybsza kadencja na lżejszym przełożeniu tym lepiej (w odróżnieniu od pływania).
Ale ja pięty nie używałem. Łapałem jak najwięcej terenu wystawiając palce do przodu i w dół. Najpierw podłoża dotykała przednia część stopy. Jednak takie bieganie męczyło rozcięgno podeszwowe i piszczele. Teraz jest o wiele lepiej.