Tydzień przed wiosennym maratonem na przetarcie wystartowałem w biegu górskim. Tym razem, w kalendarzu zupełnie niespodziewanie pojawił się XXXI Bieg Pokoju w Rumi.
O zawodach dowiedziałem się kilka dni przed startem. Mała liczba startujących, bieg zaledwie kilometr od domu, nagrody finansowe… to wszystko zdecydowało, że zapisałem się na start. Oczywiście domyślałem się, że jeśli są nagrody finansowe to na 120 zawodników (taki był limit) znajdzie się grupa harpaganów walczących o kasę – nie pomyliłem się. Cieszyłem się natomiast, że wystartuje w zupełnie nowej dla mnie imprezie i to tuż pod domem.
Na miejscu okazało się, że bieg odbywa się na pętli o długości niecałego kilometra. Dystans wynosił ok. 6,5 km, więc przebiec trzeba było 7 okrążeń. To mnie dodatkowo zaciekawiło. Przebiegając na rozgrzewce kółko już czułem wszystkie krawężniki, na które trzeba będzie wskoczyć i dziury, które trzeba będzie ominąć. :) Mimo wszystko jarałem się na samą myśl o starcie. Po rozgrzewce i pogadankach ustawiłem się parę metrów od linii startowej. Przede mną jeszcze wepchała się starsza, niska pani, którą później bodaj 2-krotnie zdublowałem… taka sytuacja.
Po starcie ruszyłem mocno do przodu. Biegło mi się bardzo dobrze, noga podawała i mimo (zbyt) szybkiego tempa nie zamierzałem zwalniać. Nawet jak miałbym nie ukończyć dystansu przez złe samopoczucie chciałem się mocno rozhuśtać. Wyszło nawet trochę za mocno ale…
… podpiąłem się pod drugą grupę biegaczy. Harpagany wystrzeliły dość liczną grupą do przodu, a mi udało się zabrać z dwoma dziewczynami i kolesiem. Duma mnie rozpierała i z lekkim zapasem biegłem razem z nimi. Owy zapas okazał się złudny :P ale o tym za chwilę. To była jedna z tych sytuacji, które mega motywują. Wyprostowana sylwetka, fajne towarzystwo obok ;) i świadomość biegnięcia w małej grupie, a nie razem z tłumem – CZAD! Pierwszy kilometr wyszedł w 3:50… phi! :P Drugi w 3:53 i grupka zaczęła mi uciekać, a „zapas” zmienił się w „sapanie”, hyhy.
Tabelka z kolejnymi kilometrami dobrze przedstawia to, co się zaczęło ze mną dziać. Jak to powiedział trener „zagotowałem się jak junior”. Zupełnie się tym nie przejąłem. Bardzo się cieszę, że w ten sposób przetestowałem swoje możliwości i jeszcze raz doświadczyłem braków… chociażby w ćwiczeniach stabilizacyjnych.
Kolejne kilometry to dalsze kulanie się do mety… i to w bardzo sympatyczny sposób. Oczywiście czułem się jak wymięty i potrącony przez autobus ale przez to, że bieg odbywał się na takiej pętli to co chwila udawało się kogoś wyprzedzić. Druga sprawa, że sam zostałem zdublowany (cieszę się, że tylko raz :P), a na przedostatnim kółku wyprzedziła mnie kolejna dziewczyna. Lipa, panocku, lipa! :P Nawet w klasyfikacji kobiet nie wszedłbym na pudło. :P ;)
Jutro biegnę maraton i przekonam się czy wygibasy na tydzień przed startem to był dobry pomysł… zresztą w tym tygodniu oprócz taperingu grałem dwa razy w piłkę nożną… najwidoczniej mądrość zostawiłem gdzieś w okolicach połowy września. ;)
0 komentarzy